Puk, puk.
Nie, nie otwieram. Nie chce mi się. Niech się znudzi i
pomyśli, że mnie nie ma.
Puk,
puk.
Chyba jednak wie, że jestem. Tylko skąd?!
- Kto tam?
(-
Hipopotam.
- Ach, co
robić, nie wiem sama, boję się hipopotama – czy jakoś tak to było.)
- Potworek
– dobiega zza drzwi.
No,
przynajmniej nie stara Małkowa spod dziewiątki. I nie te dzieciaki ze swoją
zabawą z zeszłego tygodnia. Przeczytały w jakiejś gazecie głupi dowcip i teraz
biegały po całym bloku, waląc ludziom do drzwi. „Puk, puk!” (efekt – Łup,
łup!) - któryś walił w drzwi. „Kto tam?” - pytała większość mieszkańców,
podchodząc do drzwi niepewnie. „Sąsiadki!” - wydzierał się bachor. „Nie ma
siatek!” - wydzierała się reszta chórku i galopowała dalej, zanim ktoś zdążył
wyjrzeć zza drzwi i powiedzieć im kilka zdań do słuchu. W końcu (nareszcie!)
ludzie przestali się odzywać i dzieciakom się znudziło.
- Jaki? -
pytam z nadzieją, że potworek językowy. Poprawiłoby mi humor (ach, jakież to
małostkowe, ojej) gdybym po dzisiejszym paskudnym dniu mogła wytknąć komuś
złośliwie wszystkie niedoskonałości.
- Ten,
który wisi nad tobą od dobrego tygodnia. Otworzysz, czy mam zawołać wszystkie
inne niezałatwione przez ciebie sprawy?
- Już, już
– burczę pod nosem i faktycznie idę otworzyć drzwi. Wszystkie sprawy naraz – to
stanowczo za dużo na moje (leniwe) nerwy.
Otwieram i
przez dłuższą chwilę stoję zdziwiona, bo za drzwiami nie widzę nikogo. Potem
moje spojrzenie opada lekko w dół... Patrząc już tuż nad próg zaczynam się
śmiać. Przede mną stoi plik kartek i macha do mnie rogiem.
- A, to to
niezałatwione sprzed tygodnia? Mogło być gorzej – uśmiecham się pod nosem i
czuję, że wbrew sobie zaczynam lubić tego niespodziewanego gościa. - Wejdź,
wejdź. Herbaty, czy coś? - pytam trochę niepewnie, bo nie wiem, czym się tacy
mogą żywić.
- Raczej
trochę tuszu, jeśli masz. – No tak, to nawet logiczne.
- Jasne –
rzucam i po chwili stawiam przed gościem kałamarzyk z kolorowym inkaustem
kupionym na którejś z wycieczek. - Zastanawia mnie tylko jedno, jeśli wolno
spytać. Jakim cudem sięgnąłeś aż do kołatki?
- Nie
sięgnąłem. Miotła.
- Słucham?
- Miotła.
Stoi przy drzwiach i ma długi trzonek. Pukałem miotłą – tym razem lekko
uśmiecha się mój gość.
(Boże,
rozmawiam z kartkami, które w dodatku się do mnie uśmiechają. Czy ja już jestem
aż tak nienormalna?)
- Ach.
Jasne - chwila ciszy. - Pewnie powinniśmy przejść do rzeczy? - krzywię się
lekko.
- Raczej
tak.
- I pewnie
mi nie uwierzysz, że nie potrafię tego napisać? - wzdycham, patrząc za okno.
Wrzesień, jesień, lecą liście, jest brązowo i złociście...
- Pewnie
nie. Na rozgrzewkę – czym jestem? Mów wszystko, co o mnie pamiętasz.
- Pierwszy
artykuł na naszym blogu literackim. Wstępniak taki. Jak na moje standardy –
potworkowato długi, i jeszcze najlepiej zabawny ma być! A ja pomysłu nie mam,
ani weny, ani nie wiem nawet, o czym pisać!
- No
widzisz, pamiętasz sporo, to już sukces. To teraz myśl, co może być w treści.
- Nie wiem,
nie wiem, nie mam pojęcia... Że Siódme LO im. Baczyńskiego – i tak będzie już
wcześniej podane. Że projekt z Fundacji Europejskich Spotkań Pisarzy – to też
wiadomo, w końcu link do nas idzie z Tawerny. I raczej nie napiszę, który rok
szkolny, czy coś w tym guście, prawda?
- Coś o
was? O ludziach, którzy biorą w tym udział?
- Co? Cechą
wspólną jest brak cech wspólnych. Znaczy – każdy jest inny, wszystkich nosi,
mamy nadmiar ambicji i energii, no i jacyś tacy jesteśmy... Zakręceni trochę?
Chyba. I to nawet naszej nauczycielki dotyczy. Wszystkie roczniki, przestrzał
profilowy też mamy jakiś niemożliwy – od dużych ilości humana po biolchemy.
Chociaż chyba wszyscy mamy ten pierwiastek ciekawości świata, chęci rozwoju,
wszechstronności...
-
Renesansowe znaczenie humanizmu?
- Chyba
tak. No i skrajna kreatywność, zwłaszcza w grupie – na wspomnienie naszej
integracji nie mogę nie uśmiechnąć się lekko.
- No i
widzisz? Coś już wyszło - mówi mój gość, polewając się od czasu do czasu
odrobiną atramentu.
- Coś. Ile?
Pięć zdań? To co mam zrobić? Kopiuj-wklej, kopiuj-wklej, żeby na objętość
poszło? A jakie to zabawne! - parskam ironicznie i chyba niezbyt miło.
- No, nie
przesadzajmy, coś wymyślisz…
- A
widzisz, bo z tym właśnie „cośwymyśleniem” ja mam problem. Rzuciłam się jak
zwykle zbyt ambitnie na coś trudnego i chyba mnie to przerosło...
- E tam,
dasz radę. Wierzę w ciebie – mówi mój gość spokojnie. - Ale ja niestety muszę
już iść... Nie ty jedna w końcu masz zaległe teksty do napisania – śmieje się,
a ja – o dziwo – razem z nim.
- Spotkamy
się jeszcze? - pytam niepewnie.
- A to już
zależy od ciebie. Ale chyba wolałabyś nie mieć więcej powodu?
- Chyba
nie. Choć miło było – zacinam się lekko – spojrzeć w kartkę swoim problemom?
- Na pewno
spróbować atramentu w innym niż zwykle kolorze – znów się śmiejemy.
Oglądam się
na buteleczkę i widzę, że niemal nic z niej nie ubyło. Kiedy się odwracam, mój
gość akurat znika za drzwiami na korytarz. Na podłodze leży kilka kartek, które
widocznie mu wypadły. Wybiegam na zewnątrz, żeby je oddać, ale tam nikogo już
nie ma. Patrzę na te białe kartki – a one z tyłu tym moim właśnie atramentem
mają zapisany... gotowy tekst na bloga? Uśmiecham się pod nosem i wracam do
środka.
Gwałtownie
siadam na łóżku i niechętnym ruchem uciszam budzik. Wpół do szóstej, wpół do
szóstej... Przeciągam się i nie mogę powstrzymać unoszących się do góry kącików
ust. Ten dzień stanowczo zaczął się dobrze – chyba wreszcie mam pomysł na
zaległy tekst...
Ania Raczyńska