czwartek, 18 kwietnia 2013

Skromna kolacja pożegnalna


Relacja ze spotkania z Karolem Maliszewskim

7 marca w naszej szkole miało miejsce ostatnie już spotkanie z poetą i krytykiem literackim, Karolem Maliszewskim. Jednak to spotkanie wyglądało inaczej niż dotychczas. Nie przedstawiał on swojej własnej twórczości, ale mieliśmy okazję poznać utwory innych poetów, którzy niekiedy pod jego okiem debiutowali. Była to poezja bardzo różna, razem z panem Maliszewskim interpretowaliśmy niektóre z utworów. Przez treści utworów przewijały się wątki samotności, niespełnionej miłości, czy problemów z jakimi borykają się mieszkańcy miast, zabójstwa w sąsiedniej dzielnicy, zdemoralizowana młodzież.
Była to dla nas, a szczególnie dla mnie, ważna lekcja. Zauważyłam wtedy jak po wierszach można poznać jego autora, jego uczucia, wnętrze, którego zazwyczaj nie można pokazać. Pisanie poezji wydało mi się wtedy czymś niezwykle osobistym, a wydanie jej wiąże się z wielką odwagą. Nawet przecinek lub jego brak w wersach ma ogromne znaczenia, nie wspominając o słowach, które mają ogromną moc. Poeci przelewają swoje uczucia na papier, jak się powszechnie mówi, ja posunę się o krok dalej. Śmiem twierdzić, że przelewają oni swoje uczucia w czytelników.
Sam pan Maliszewski sprawiał wrażenie człowieka miłego i skromnego, zaimponował naszej grupie swoim obeznaniem ze światem poezji i sposobami interpretowania wierszy. Było to idealne dla nas spotkanie podsumowujące cały rok pracy i poznawania literatury.

Jedną z poetek, którą przedstawił, była Klara Nowakowska - wrocławianka, która wydała ostatnio tomik poezji zatytułowany "Ulica Słowiańska". oto próbka jej twórczości:

Formuła
Nie trzeba wierzyć w boga,
żeby napisać o nim wiersz.
Nie trzeba wierzyć w nic
poza wierszem.

Sonia Gwizdek










środa, 17 kwietnia 2013

PORT LITERACKI 2013

Czytajcie nasze relacje z festiwalu na Wróbelku:

Cierpkie czereśnie


              

  "Redaktor naczelny" zlecił nam zrecenzować tomik poezji Krzysztofa Grabowskiego. Tomik dostaliśmy, ale nie zaobserwowaliśmy niczego co można by nazwać poezją. Teksty "Grabaża" były pisane do konkretnej muzyki i pozbawianie ich tej otoczki ukazuje nam wszystkie słabości i płytkość normalnie maskowane przez muzykę.
Przyjrzyjmy się chociażby rymom:
"Nie szukam sensu w sensie
Duszę się w tym kredensie".
                Nie wiem co Krzysiu robi w tym kredensie, ale lepiej dla poezji, żeby tam został.
"Częściej patrzę się na wschód
Chłopiec z rysunkową teczką,
Kęsy zimowego snu
Chłopiec zajada łyżeczką"
                Zaskakuje też wybór fragmentu wiersza na okładkę:
"Droga na Brześć
666
Droga na Brześć
3maj się cześć"
                Gdybym był gimnazjalistą, mógłbym nawet pomyśleć, że czytam ambitny tekst. Metaforyczna "Droga na Brześć", szatańskie "666" i połączenie trzeciego maja z internetowym slangiem. Widzę jednak pięćdziesięcioletniego „nastolatka” próbującego trafić do trzynastoletnich nastolatków. "Grabaż" próbuje stylizować swoje teksty tak, żeby były "młodzieżowe". Każde przekleństwo, które miało dodać mocy i dosadności, wygląda śmiesznie i sztucznie.
"Wiesz, że nie mam dokąd już stąd
spierdalać
spierdalać
spierdalać
  spierdalać".
                Prymitywna forma idzie w parze z płytką treścią. "Grabarz" "Grabaż", gdy już stara się pisać o czymś konkretnym, dotyka tematów wyświechtanych jak nastoletnia miłość ("28 (one love)"), czy naiwna antymilitarność. Zarabia na "zbuntowanych” nastolatkach, którzy nie zdążyli sami siebie zdefiniować, głoszących idee i hasła, których nie rozumieją.
                Tak więc jedyna rzecz, jaka pozostała po przeczytaniu tego tomiku to niesmak. Banalność większości tekstów razi i sprawia, że nie sposób jest z nich wyciągnąć jakikolwiek morał bądź przesłanie. Niektóre linijki są ze sobą spójne tylko pod względem rymu. Grabaż pisze dobre historyjki, ale tylko do radosnego, energicznego odśpiewania na koncertach i nie powinno się ich traktować jako poezję. Są również rzeczy, których nie powinno się rozdzielać. U Grabaża słowa piosenek muszą zostać podporządkowane melodii, bo gdy tej zabraknie, cóż, jak już wspomnieliśmy – czar pryska, a wyrwany z amoku słuchacz ma w końcu okazję, by zadać sobie pytanie: „Faktycznie się pod tym podpisuję?”.
Damian Cywiński

wtorek, 16 kwietnia 2013

Marek Krajewski z krwawym befsztykiem!











Dziesiątego kwietnia nasza szkoła miała zaszczyt gościć wybitnego pisarza, ojca Eberharda Mocka, stuprocentowego wrocławianina, który przeniósł historię przedwojennego Wrocławia w zupełnie inny tajemniczy wymiar, oddając jednocześnie hołd temu pięknemu miastu. Spotkanie prowadził prof. Leszek Duszyński, długoletni przyjaciel Pana Krajewskiego, który w sposób szczególny przedstawił naszego gościa publiczności, dzieląc się z nami ciekawostkami, których nie znaleźlibyśmy w żadnych innych źródłach.
            Po krótkim wstępie rozpoczęła się fala pytań od uczniów naszego liceum, która jednocześnie niosła ze sobą ciekawe, niesamowite, często zaskakujące odpowiedzi ze strony autora. Każde wyjaśnienie padające z ust naszego gościa zawierało w sobie część jego biografii, dzięki czemu mogliśmy poznawać autora naszych ulubionych kryminałów z zupełnie innej, niekiedy prywatnej strony. Dowiedzieliśmy się jak wielkie jest jego zamiłowanie do języka łacińskiego, skąd ta fascynacja Wrocławiem, a przede wszystkim w jakim stopniu i czy w ogóle utożsamia się ze swoimi dziełami, a raczej bohaterami. Eberhard Mock okazał się być postacią wyjątkowo bliską autorowi, ze względu na to, że podczas jej tworzenia Marek Krajewski, chcąc czy nie chcąc, oddał mu część swoich cech. Umieszczając Mocka w swojej powieści poniekąd spełnił marzenie, zgłębiając wszelkie przedwojenne tajemnice Wrocławia, bowiem od dziecka był ich fascynatem. Abstrahując od jego książek chciałabym zawrzeć w tym sprawozdaniu coś, co zaskoczyło mnie osobiście chyba najbardziej. Ten wybitny autor bestsellerowych kryminałów, filolog klasyczny, interesujący się filozofią i łaciną, on sam nigdy nie napisał wiersza. Ani nawet opowiadania. Jego twórczość zaczęła się od pisania w wyobraźni rozdziałów, które  nigdy nie zostały spisane faktycznie. Pierwsza jego książka była dziełem przypadku, jak sam stwierdził.
            Nasz gość zatem to uzdolniony pisarz, którego pierwsze dzieło jest wynikiem nudy, lecz pomyślcie -  Gdyby tak „nuda” każdego z nas objawiała się podobnie twórczy sposób? Wielu z nas stworzyłoby wtedy swoich Eberhardów, którzy, kto wie, może przynieśliby podobny sukces, co w przypadku Marka Krajewskiego. Jednym słowem, było to spotkanie, z którego uczniowie wynieśli wiele refleksji, a także nowych informacji na temat naszego specjalnego gościa.

Irmina Bugaj



Jak komiks wierszem, tak truskawki ze śledziem




"Powrót barbarzyńców i nie" jest publikacją Biura Literackiego składającą się z 15 wierszy z tytułowej serii w opracowaniach graficznych, przygotowanych przez uczestników konkursu Komiks wierszem.
Poezja poezją, jest dobra i ciekawa. Ale chciałbym skupić się na jej opracowaniu, przez co odbiór całkowicie się zmienił, pozwolił na dostrzeżenie w wierszu czegoś więcej. Chaotycznie rozłożone na obrazie słowa, odpowiednio dobrana kolorystyka wciąga nas na inny poziom rozumienia poezji. W jednym momencie wiersz dociera do nas całym sobą, każde słowo nie tyle jest powtarzane przez nas w umyśle, ale też wiąże się z obrazem i Emocjami. Tych jest w takim wydaniu poezji według mnie o wiele więcej!
Komiks dodaje także tło do samej treści, co sprawia przyjemność... jest nie tylko czymś innym niż czysta kartka za czarną literą, ale ukojeniem, wprowadzeniem w nastrój wiersza.

Rafał Regulski

wtorek, 9 kwietnia 2013

Osobne danie i bardzo tajemnicze


RELACJA ZE SPOTKANIA Z LECHEM JANERKĄ





                Dwudziestego ósmego lutego siedziba Biura Literackiego pękała w szwach,  a to za sprawą wyjątkowego gościa, który zaszczycił nas swoją obecnością , odkrywając przed nami rąbek tajemnicy swojego życia prywatnego i nie tylko.
            Zawsze dotąd, dla każdego podróżnego znalazło się miejsce siedzące, nikt nie musiał stać, by móc wysłuchać monologu, częściej dialogu pomiędzy gościem specjalnym a słuchaczami. Tym razem ze względu na spotkanie z legendą wrocławskiej sceny muzycznej Lechem Janerką, można było zauważyć różnicę, a także stwierdzić, że z własnego miejsca nie widać go zbyt dobrze. Właśnie dlatego raczej wszyscy tam obecni (większość znalazła się w Przejściu Garncarskim pierwszy raz) poczuli się przytłoczeni wzajemną obecnością. W dodatku pan Lech rzadko kiedy posługiwał się mikrofonem, częściej starał się mówić do siebie. Na szczęście pewna pani z widowni zawzięcie przypominała mu o przeznaczeniu tego przedmiotu.
            Gdyby ktoś nie znał go wcześniej i nie wiedział w jakim miejscu, dokładniej w jakim kącie, mają przebywać honorowi goście, nie potrafiłby odnaleźć go wśród tych „tłumów”. Wyglądał bardzo niepozornie, po prostu najzwyczajniej nie wyróżniał się i takim pozostał do końca spotkania. Ze względu na nieobecność Filipa Zawady, towarzyszem Lecha był Paweł Jarodzki, który poprzez swój donośny głos przyćmił delikatny ton naszego gościa. Co oczywiście nie znaczy, że dzięki swojej wrodzonej skromności, lub ewentualnej pozie, został ominięty, a ludzie przybyli na jego spotkanie przystępowali z nogi na nogę. Wręcz przeciwnie, ta introwertyczność jeszcze bardziej zbliżała słuchaczy do osoby Janerki, pozwała na większe pragnienie wysłuchania go. A było czego. Nasz gość nie stronił od komentowania przebiegu swojej kariery muzycznej, która nie ukazałaby się na świtało dzienne, gdyby nie jego talent pisarski, mimo że podczas spotkania nieustępliwie starał się podkreślać, że nie jest tekściarzem. Pisze treści, które mają osiągnąć wkrótce, za pomocą jego drugiego talentu, status piosenek. Ważniejsza dla niego jest muzyka, która nie jest tylko tłem, bo w jego przypadku wychodzi na pierwszy plan. Dlatego nie uważa swoich tekstów za dzieła, większość z nich jest bardziej lub mniej pesymistyczna, a on sam jest czarnowidzem.
            Samo spotkanie trwało ponad półtorej godziny, a obecni goście niewątpliwie zostali wciągnięci w lekkie, jak i intymne opowieści przybyłego do nas rockmana, który miał przedstawić w jak najlepszym świetle książkę z własnymi tekstami „Śpij Aniele mój / Bez kolacji”. On jednak mało mówił, częściej skupiał się na tym, co ma powiedzieć. Zrobił wrażenie, niekoniecznie stając się obiektem westchnień. Bo nie taki był jego zamiar.
Natalia Ostropolska