środa, 30 stycznia 2013

Słonina w sreberku


           
            „Manatki” Bogusława Kierca są książką, o której trudno mi mówić. Trudność ta ma kilka przyczyn, ale najważniejszą chyba jest wewnętrzny rozdźwięk między tym, co rozumiem z tej książki, a tym, jakie wrażenie wyniosłam o niej ze spotkań z autorem; są to wrażenia absolutnie odmienne - jak gdyby mowa była o dwóch różnych książkach; mało tego – jak gdyby wręcz była to twórczość innych autorów!
            Moje pierwsze wrażenie wywodzi się z lektury „Manatków” w domowym zaciszu – i tu miałam wrażenie, że przynajmniej pierwszą warstwę znaczeniową tego tomiku rozumiem, a może nawet coś więcej (choć na ogół jestem zbyt zniechęcona do wszelkich form współczesnej sztuki, by chociaż podejmować próby doszukania się w niej kolejnych znaczeń – i to już o czymś świadczy).
            Zgodnie z tym mogę powiedzieć o pewnych wzorach, jakich udało mi się dopatrzyć. Na pewno autor ma tendencję do tworzenia wierszy długich – i tym bardziej zaskakuje tu regularność w budowie, zwłaszcza regularność rymów. Podczas lektury odnosiłam też często wrażenie, że całe kilkustronicowe wiersze są jednym zdaniem – a na pewno są bliskie zdaniom sienkiewiczowskim.
            Inną właściwością jest tematyka – autor pokazuje nam pewne obrazki z życia, pozornie nieistotne. Po kolejnych i kolejnych wierszach jednak zaczynają się przebijać pewne wracające jak bumerang motywy. Widzimy wiele wizji małego chłopca, różne obrazy miłości, sceny z codziennego życia, relację człowieka z samym sobą...
            Czy te wspomnienia autora są właśnie tytułowymi manatkami – tym, co powinniśmy zabrać ze sobą w swoją podróż? Czy to, o czym są wiersze można wobec tego uznać za najbardziej wartościowe w życiu, za to, o czym nigdy nie powinniśmy zapominać? Tego już powiedzieć nie potrafię.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Pierogi z błotem na rowerze


           
Tomik Filipa Wyszyńskiego „Skaleczenie chłopca” to inny rodzaj poezji niż ta, którą mieliśmy okazję dotychczas poznawać w ramach projektu.
            Autor prezentuje nam wiersze przemawiające do czytelników obrazem – a obrazy te, zarówno w obrębie pojedynczych utworów, jak i całego tomiku, układają się w historie, opowieści, których czujemy zapach i smak.
            Poeta opowiada nam historię – czy raczej wiele historii z życia chłopca, stopniowo przeradzającego się w młodego mężczyznę. Pokazuje czytelnikom różne chwile, obrazy – takie, które niosą ze sobą radość, i takie, które bolą, „kaleczą” duszę chłopca. Mówi o tym, co wydaje się najważniejsze, a zarazem najbardziej tajemnicze, niepoznane w losie ludzkim – o miłości, śmierci, indywidualnym doświadczaniu świata wokół każdego z nas.
            Utwory są przystępne zarówno stylistycznie, jak i tematycznie. Nie ma tu zjawiska tak częstego wśród współczesnej poezji – twórczości w zamkniętej grupie osób, od poetów dla poetów, która dla innych pozostaje niezrozumiała. Styl jest jasny, klarowny, a metafory mocno urozmaicają dość surową budowę i tworzą wyjątkowy nastrój zagadkowości i tęsknoty za przeszłością, czasami i ludźmi, którzy już nie wrócą.
            Choć zwykłam preferować mocno klasyczny, żeby nie powiedzieć – przestarzały typ poezji, swoją emocjonalnością i przystępnością ten tomik wyjątkowo silnie do mnie trafił.

Anna Raczyńska

niedziela, 13 stycznia 2013

Kutia


Co czytaliśmy pod choinką?

Święta niestety minęły, ale styczeń to zdecydowanie pora czytelnicza. Pod choinką leżeliśmy z naszymi ulubionymi książkami.


Emily Bronte "Wichrowe wzgórza" (poleca Sonia Gwizdek)
7 lat temu powiedziałabym „Harry Potter”,  4 lata temu „Wiedźmin”, a teraz mówię „Wichrowe Wzgórza”, bez wątpienia. Sama dostałam tę książkę pod choinkę, więc mam do niej szczególny sentyment. Jednak chciałam ją polecić z kilku innych powodów, które idealnie wpasowują się w ideologię świątecznych refleksji. Historia opisuję nieszczęśliwą miłość, która kończy się w ten sposób ze względu na upór i dumę obojga bohaterów. Nie potrafili przyznać się do błędu, a właściwie błędów, gdyż popełnili ich bardzo wiele. Nauczyłam się też, że trzeba mówić o swoich uczuciach, nim będzie za późno; nie można zapominać o tym, co jest najważniejsze i należy kierować się nie tylko rozumem, ale też sercem.
Jest więc to idealna książka na zimowe wieczory, która nie jest kolejną lekką lekturą.

Terry Goodkind "Miecz prawdy" (poleca Rafał Regulski)
·     Książka zawsze kojarzyła mi się z dobrym prezentem gwiazdkowym. Czytałem "Pierwsze Prawo Magii", książkę rozpoczynającą 12-tomową serię Miecz Prawdy, autorstwa Terry'ego Goodkinda. Myślę, że to dzieło może zainteresować każdego, niezależnie od wieku czy fascynacji literaturą fantasy lub całkowitym jej brakiem. Miecz Prawdy potrafi zmienić człowieka, wychować go i przeprowadzić przez życie, a jeśli ktoś na niego nie spojrzy w ten sposób, na pewno przynajmniej spędzi miło czas przy tak długiej lekturze.

Maggie Steifvater "Wyścig śmierci" (poleca Patrycja Kowalczyk)
·     Może i młodzieżowa z typowo tandetnym i oczywistym wątkiem miłosnym, ale ten się gdzieś gubi wśród innych i przyjemnie urozmaica właściwą historię, może i język jest prosty. Przyjemne, mityczne bestie i tona dobrze wykreowanych ludzi, bohaterów, bez jakiś dziwnych ideałów i użalania się nad sobą, z dosyć nieprzewidywalnym (ze względu na swoiste komplikacje pod koniec) zakończeniemktóre nie do końca jest zakończeniem, bo jest drugie dno wszystkiego...

Robert Maciąg "Tysiąc szklanek herbaty" (poleca Ania "Buba" Olszewska)
Książka tak zwana 'podróżnicza'. Jedna z najlepszych pozycji, jakie kiedykolwiek przeczytałam, a były ich tysiące. Zdecydowanie najoryginalniejsza. Subiektywna i zarazem szczera w swym przekazie, bo większość informacji autor uwiarygadnia, dołączając fotografie. Są takie naturalne - jak w autentycznym reportażu. Przedstawiają ludzi podczas wykonywania codziennych czynności, są niepozowane, nieprzerabiane w photoshopie - dokładne przeciwieństwo zdjęć, z jakimi mamy dzisiaj głównie do czynienia. Autor wydobył piękno, na pozór głęboko ukryte, właśnie z tych zwyczajnych zajęć, jakimi są np. robienie zakupów na bazarze czy beztroskie popijanie czaju przed domem. Mnie osobiście bardzo spodobało się też pokazanie Azji od nieznanej dotąd strony. W mediach słyszymy o biedzie, korporacjach, terrorystach... Ale nic o gościnności, otwartości czy wszechobecnym czaju, który stanowi ważny element tamtejszej kultury. Ta książka, przepełniona ciekawostkami i zabawnymi dla Europejczyka sytuacjami, nie tylko uczy i bawi, ale także inspiruje. Po jej przeczytaniu kraje Jedwabnego Szlaku objęły prowadzenie na mojej liście 'must visit'.

Potrawka z konopi lub coś, czego nikt jeszcze nie spożywał


O Filipie Wyszyńskim słów kilka

          Pan Filip (choć praktycznie to prawie mój rówieśnik) jest człowiekiem o szerokich zainteresowaniach. Nie wiem, czy można powiedzieć, że poezję traktuje jak okazjonalne hobby, bo gdzieś tak przeczytałam (internet może się mylić), dlatego obiorę niezdecydowane stanowisko. Na pewno pisanie jest ważnym, jeżeli nie najważniejszym, elementem jego życia;  nic więcej na razie nie mogę powiedzieć, bo niestety jeszcze nie mieliśmy okazji na skonsultowanie się z poetą podczas spotkania.
          Zapewne każdy z nas chciałby znaleźć się na jego miejscu i móc publikować swoją twórczość na łamach wielu pism literackich w Polsce. Dzięki własnemu sukcesowi w dziedzinie poezji, może pochwalić się wygraną w projekcie „Połów”, co tym bardziej wsparło jego poczucie wartości dzieł własnego pióra. Oprócz tego studiuje prawo na Uniwersytecie Warszawskim - w końcu nie samym chlebem człowiek żyje. Nie byłby poetą z krwi i kości, gdyby nie znał wartości muzyki, skoro to ona najczęściej inspiruje albo wspomaga pisanie, albo odpowiednio dzieje się to na odwrót. Filip gra na pianinie, a wszyscy znamy subtelny, ale stanowczy dźwięk klawiszy, co znaczy, że mamy do czynienia z nie lada osobą z określonym wyczuciem smaku.
          Jego zainteresowanie sztuką piękną nie wzięło się znikąd. Musiał spotkać się z czymś, co wywarło na nim niemałe wrażenie, budząc w nim skrywany lub już odkryty talent literacki. Tak się stało za pomocą twórczości amerykańskiej i pierwszą w kolejności poezją Brytyjczyków. Takie niebanalne postacie ze świata literatury odcisnęły piętno na wierszach Wyszyńskiego.
          Nie wiem, czy powiedzieć, że jest to osoba nad wyraz oryginalna, bo w Polsce mamy dość dużo postaci szukających swojego miejsca w świecie poezji. Jednak po przeczytaniu kilku wierszy Filipa Wyszyńskiego, nie mogę obejść obojętnie wobec jego niepewnych spojrzeń na rzeczywistość.

Natalia Ostropolska

Senny melanż drobiu i śmierci



                Dwudziestego drugiego listopada uczniowie szkół licealnych oraz każdy inny człowiek mógł mieć przyjemność posłuchania interpretacji wybranych wierszy oraz ogólnej analizy świata poezji przez Bohdana Zadurę,  jednego z gości odwiedzających nas w czwartek w Biurze Literackim, przygotowanych na konwersację z zainteresowanymi młodymi ludźmi. Spotkanie z człowiekiem, zajmującym się poezją według mnie trwało krótko, w porównaniu do innych, które rozwijały się nierzadko do takiego stopnia, że niektórzy wychodzili na zewnątrz spóźnieni, choć zadowoleni.
            Kiedy nadszedł moment wejścia zaproszonego gościa, wszyscy zobaczyliśmy starszego pana z książką w ręku, który zapewne niektórym przypominał własnego dziadka, będącego w stanie upojenia książkowego. Jednak ta osoba była kimś zupełnie odmiennym, bo już na wstępie przedstawiła nam osobiście napisany wiersz pt. „Zmarchwywstanie ptaszka”, właściwie go intonacyjnie interpretując. Tym samym dała nam szansę na alternatywne spojrzenie na ten utwór, z którym się wcześniej zapoznaliśmy, przygotowując się na spotkanie. Kto tego nie zrobił, stracił szansę na zupełnie inne odebranie wiersza przez ciekawie interpretującego głosem Bohdana Zadurę. Oczywiście nie każdy może się z tym zgodzić i stwierdzić, że już na samym początku został umęczony i utulony do snu przez monotonny głos poety. I nie jest to wymysł, ponieważ przez dalszą część spotkania można było odnieść wrażenie, że co po niektórzy byli wykończeni po ubiegnięciu trzydziestu minut i mając przed sobą jeszcze drugie tyle, chowali się za innymi i udawali, że uważnie słuchają, rozmyślając i mając do tego przymykające się oczy.
            Sam przeczytany wiersz był tematem numerem jeden spośród ogółu rzeczy omówionych i do pod niego przygotował się autor, zapominając o dalszej części spotkania, niedotyczącej jednego utworu. Opowiedział (choć raczej po prostu przeczytał z kartki) historię o tytułowym ptaszku, skupiając się na wszystkich aspektach jego powstania oraz na przesłaniu. Ważne, że przytoczona przez poetę opowieść zawarta w utworze literackim, wydarzyła się naprawdę, lecz nie dotyczyła bezpośrednio Bohdana Zadury, bo to nie on był świadkiem nieprawdopodobnego odrodzenia się małego ptaszka, lecz jego bliski przyjaciel, który mu ją zrelacjonował. Tak jak większość ludzi ściśle związanych ze sztuką pisania wierszy, musiał to niezwykłe wydarzenie opisać w formie wierszowanej i pokazać innym miłośnikom poezji, którzy od tamtej pory mają okazję zinterpretować to na różnoraki sposób. Nikt raczej publicznie się nie przyzna, że tytuł wiersza może wywołać pewne skojarzenia, które jak potwierdził autor, są słuszne, bo sam wiersz jest jak najbardziej do tego przystosowany. Bohdan Zadura mówił o tych treściach zupełnie poważnie, choć może trochę ironicznie. Sam Zadura wymienił kilka możliwych przekładów swojego utworu, nie twierdząc jednoznacznie, który to ten właściwy, bo jako takiego nie ma. Nawet ten powszechnie uznany za najgorszy, ma dużą wartość, gdy czytelnik dobrze wykorzystuje zawarte w nim prawdy.
            Odniosłam wrażenie, że poeta był czymś zmęczony lub rozdrażniony, bo nie dawał z siebie wszystkiego, chcąc jak najszybciej zakończyć i wyjść. Każdy mógł to zauważyć, ponieważ spotkanie trwało wyjątkowo krótko. Poeta nawet nie dokończył swojej myśli, urwał jakby w połowie zdania i lakonicznie się z nami pożegnał. Może nie było to niegrzeczne, ale stosunkowo dziwne, bo zazwyczaj spotykaliśmy się z bardziej otwartymi ludźmi. Lecz może źle to odbieram, bo przecież każdy poeta jest inny, a cała reszta wypadła interesująco. Było to wręcz odmianą, bo w tamtej chwili już  nie śmialiśmy się wspólnie, raczej wpadliśmy w zadumę (albo sen)....

Natalia Ostropolska

Morze wyznań nad miseczką zupy z krwistych ostryg





Recenzja tomiku poezji „Bach for my Baby” Justyny Bargielskiej

                  Tomik wierszy pod tytułem “Bach for my Baby” został wydany w roku 2012, a mi dopiero teraz przychodzi pisać recenzję tak wyszukanego i trafnego zbioru poezji. Jest to literatura znacznie różniąca się, w moim odczuciu, od dzieł innych autorów z obecnych czasów. Dotyka ona problemów społeczeństwa XXI wieku, oczywiście, jednakże w tej książce są one zabarwione indywidualizmem i oryginalnością poetki. Jest to trzydzieści jeden tekstów przepełnionych różnego rodzaju emocjami, które wpływają również na odbiorcę.
                      Nie byłoby dobrego wiersza bez błyskotliwego i przyciągającego uwagę tytułu, a tutaj pani Bargielska przeszła samą siebie, sprawiając, że to specyficzne imię utworu nabiera sensu dopiero pod sam koniec zaskakując czytelnika i wprowadzając go w stan zamyślenia. W moim przypadku właśnie tak to zadziałało. W dalszej lekturze konkretnego wiersza kontrowersje mogą wzbudzać drastyczne obrazy przywołane już na początku. Nie raz jest mowa o ćwiartowaniu, innym razem o zabójstwach, jednak jest to usprawiedliwione. Każdy z tych strasznych opisów prowadzi do zagadnienia ważnego, istotnego, a mianowicie do rozterek każdego z nas. Na pierwszy rzut oka można tego nie zauważyć, ale po przebiciu się przez kolejne zdanie, które pozornie mogą się wydawać zestawione bez żadnej logiki, można zauważyć problem wiary, samotności, czy miłości. Nie oszukujmy się, każdy był kiedykolwiek zakochany, albo tęsknił za kimś, kto nawet o nas nie myśli. Są to więc tematy, które dotykają czegoś co jest ukryte głęboko w nas. Poruszając się dalej tropem problemów poruszanych w poezji Justyny Bargielskiej można dostrzec jej indywidualny bunt przeciwko wpływowi i naciskom społeczeństwa na swoją osobę. I w końcu, jak na wiersze pisane w ten prowokujący i niekiedy wulgarny sposób, ciężko jest poruszać temat Boga i wiary, a jednak jest to odczuwalne. Chyba właśnie to zaskoczyło mnie najbardziej podczas czytania „Bach for my Baby”.
                      Wszystko jest uzależnione od podejścia czytelnika do utworów. Mogą one nie wzbudzić żadnych uczuć, albo mogą nawet w małej części zmienić życie. Dlatego wiersze Justyny Bargielskiej bez wątpienia należeć będą do tych, które coś zmieniły. Zatem akceptując groteskowe przedstawienie uczuć, przyzwyczajając się do zdań pozornie niespójnych i co może wydać się niezwykle banalne w tym przypadku, używając wyobraźni można znaleźć zrozumienie i odpowiedzi na dręczące pytania. Co najlepsze można zadać sobie tysiąc nowych, a przecież to o to właściwie chodzi.

Sonia Gwizdek

Śniadanie w glanach i kawa w filiżance futrzanej



            Wygląd zewnętrzny człowieka sukcesu, w bardzo szerokim  tego słowa znaczeniu, nie zawsze odzwierciedla to, co powinien  z racji swojego statusu. Przecież poeta, tym bardziej może, a nawet musi wyodrębnić, od masy podobnych do siebie, własne ja, poprzez rzecz dość mało istotną cechę, jaką jest powierzchowność. Do tego możliwe wystarczy mieć trochę ponad dwadzieścia lat, kończyć Uniwersytet Warszawski i nosić na nogach glany.

            Takim właśnie człowiekiem, który osiągnął wiele już tak we wczesnym okresie swojego życia, jest Katarzyna Fetlińska,  a nie można o niej powiedzieć, że poprzez ten szczęśliwy traf, choć raczej talent do poezji, utraciła to, co najważniejsze dla ludzi prostolinijnych, mianowicie trzeźwość umysłu i skromność. Urodziła się całe dwadzieścia dwa lata temu w malowniczym miasteczku, jakim jest Ciechanów. Po czym zainteresowała się filologią angielską, nie zapominając o tym, do czego została stworzona. W końcu  w międzyczasie publikowała swoje wiersze w czasopismach „Rita Baum” czy też „Pogranicza”, co znaczy, że już wtedy miała siłę przebicia. Trzeba wspomnieć, że była laureatką projektu Połów - Poetyckie Debiuty.

            Taki pisarski dorobek zwiastuje dobrą przyszłość dla młodej poetki, która jeszcze będzie dużo pisać i o niej też będą pisali. Przecież ma wszystko, co potrzeba do osiągnięcia większej liczby swoich książek na półce. W razie czego użyje swoich glanów.

Natalia Ostropolska

wtorek, 8 stycznia 2013

Koktajl z ptaszka i snów




„Zmartwychwstanie ptaszka” Bohdana Zadury jest książką wyjątkową, ponieważ jest nie tylko zbiorem wierszy autora, ale także zbiorem jego snów, co nadaje jej bardzo osobisty wydźwięk. Przeglądając ją na szybko można zauważyć, ze nie zawiera ona wierszy średniej długości, występują albo bardzo króciutkie, czasem nawet jednowersowe, albo wiersze stosunkowo długie. Lecz jeśli od oglądania wierszy przejdziemy do ich czytania po kilku wierszach czytelnik może złapać się nad tym, ze więcej czasu poświęca tej jednej, do trzech linijeczek, niż wierszowi będącemu dłuższą opowieścią.
 Jak sam autor powiedział na spotkaniu, zawierają one głębszą treść, nie jest to opowieść, jak na przykład w przypadku wiersza tytułowego czyli „Zmartwychwstanie ptaszka”. Nie jest to opis wydarzenia, jest to jakaś idea, czy tendencja zaobserwowana przez autora, sformułowana później bardzo trafnie i celnie w kilku słowach, czego dobrym przykładem jest „Modlitwa feministki”. Pan Zadura różne rzeczy przykazuje czytelnikowi w sposób zgrabny, bawiąc się nieco figlarnie słowami, wplatając gdzieniegdzie dwuznaczności wywołujące erotyczne skojarzenia, tak samo jak uczynił to nadając tytuł całemu tomikowi.         
Lecz oprócz wierszy, książka ta zawiera także spisane przez autora sny. Sny - jak to sny mają w zwyczaju - są abstrakcyjne i często zrozumiałe tylko dla autora. Opisując komuś swój sen wiem, że słowa, które wypływają z moich ust, tworzą w mojej głowie inny obraz, niż ten, który wyśniłam. Myślę, że przekazanie tej drugiej rzeczywistości, tworzącej się w naszej  głowie, gdy zasypiamy, wyłączamy świadomość, jest ogromnym wyzwaniem. Należy w ramy słów oprawić coś bezkształtnego,a  raczej wciąż zmieniającego kształt, co nie bardzo pozwala nam się w tych ramach umieścić.           
Sny spisane przez pana Zadurę tworzą w głowie czytelnika ciekawe obrazy, podążanie za tokiem snu, tokiem absurdalnym może być dość odprężające, ale jednocześnie myślę, że jest pewnym rodzajem ćwiczenia dla naszego umysłu. Zdecydowanie pomysł wydania takiej książki jest ciekawy, a sposób, w jaki został zrealizowany sprawia, że nie pozostało mi nic więcej, jak tylko gorąco wam polecić „Zmartwychwstanie ptaszka”.

Katarzyna Klauza

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Straszliwie upieczony kurczak (na tak zwany wiór)


Na początek kolorystyczny wierszyk:

czarne włosy 
biała bluzka 
czerwona szminka 
biała okładka
czerwony tytuł
czarna grafika

kasia fetlińska
      

            Pierwszy nasz kontakt z Katarzyną Fetlińską odbył się metodą przeglądania Wikipedii tuż przed spotkaniem i zaskoczył wszystkich – jak to, jest starsza od nas tylko o kilka lat? W wieku rodzeństwa niektórych z nas?
            Problem z tym, jak powinniśmy się zwracać do siebie, poetka rozwiązała sama już na początku spotkania stwierdzając, że nie lubi formy „pani”.
            Dyskusja zaczęła się... od gier komputerowych. Kasia opowiedziała nam trochę o sobie, o swoim stylu, zwyczajach, zainteresowaniach. Podpytywaliśmy też o tomik – budowę, pomysły, związek okładki z treścią i tytułem. Dowiedzieliśmy się, skąd pochodzi konwencja, w jakiej pisane są wiersze. No i – oczywiście – jak to się stało, że udało jej się wydać swój tomik. Dwie godziny minęły zaskakująco szybko.
            Na mnie autorka wywarła niepowtarzalne wrażenie. Odebrałam ją jako osobę otwartą, oczytaną, choć raczej cichą. Fascynujące było spotkanie z kimś w niemalże naszym wieku, komu udało się osiągnąć taki sukces.

Anna Raczyńska









Pizza klasyczna z dwoma serami


Recenzja wyboru wierszy Leopolda Staffa - odsłona pierwsza.

          Wraz z końcem maja ubiegłego roku wydaniem wrocławskiego wydawnictwa Biuro Literackie ukazał się wybór wierszy Leopolda Staffa pt. „Wyszedłem szukać” jako siódma z kolei pozycja z serii 44. Poezja od nowa.Dokonała tego wyboru jedna z najważniejszych poetek i prozaiczek młodego pokolenia, pani Justyna Bargielska.          W rzeczywistości tytuł nawiązuje do prywatnych poszukiwań autorki - być może zrozumienia poezji jako takiej, co nie jest wcale tak nieprawdopodobną tezą, jak mogłoby się zdawać.
          Wiersze Staffa nawiązują do klasycyzmu, jednakże nie da się ich dokładnie skatalogować i ocenić. Optymistyczny ich ton przeplata się bowiem z goryczą i postawami dekadenckimi.
          Najnowszy wybór tematycznie skupia się jednak na jasnej stronie rzeczywistości, obfitującej w uczuciowe spełnienia i cud życia. Tym samym wiersze korespondują ze sobą i składają się w pewną koncepcję, mimo iż w ciągu całej twórczej pracy,  myśl przewodnia twórczości poety zmieniała się i ewoluowała.Sięgając po ten tomik nie zawiedziemy się, gdyż stanowi on  konfrontację przemyślanej filozofii wielkiego twórcy i świeżego spojrzenia teraźniejszości.

A oto tytułowy wiersz:


Wyszedłem szukać…
Wyszedłem szukać Ciebie o świcie i w trwodze,
Nie znajdując, myślałem, żem szedł drogą kłamną;
I spotkałem Cię, kiedym odwrócił się w drodze,
Bowiem przez całe życie krok w krok szedłeś za mną.
Wędrowałem dzień cały pod cienia ciężarem,
W chłodzie-m południe minął, by oto u końca
Płonąć Tobą, o zmierzchu mym, czerwonym żarem,
Jako wieczorna rzeka o zachodzie słońca.



Ewa Andrzejewska



Recenzja wyboru wierszy Leopolda Staffa - odsłona druga.

            „Wyszedłem szukać” to tomik wierszy Leopolda Staffa, których wyboru dokonała pani Justyna Bargielska. „Wyszedłem szukać” to tomik, co do którego mam zupełnie inne odczucia niż autorka wyboru.
          Autorka prezentuje nam wiersze, które uznała za smutne, pokazujące brak nadziei i wieczne dążenie do celów, których nigdy nie osiągniemy. Dokonania wyboru – jak sama mówi – podjęła się, bo było to zadanie po Różewiczu. Ona sama „nie lubi wielkich tomiszczy”, „nie ma w domu stołu z nierównymi nogami”.
          W ramach wierszy prezentujących brak nadziei w tomiku znajdujemy więc na przykład „Znak” - o poszukiwaniu Boga (tu: fragment):


Poznałem w żmudnym pochodzie, że przeto

Prawda jest prawdą, iż jej szukam wiecznie.
Lecz o zachodzie zachwiałem się w sobie,
O znak nieb prosząc, bym wytrwał bezpiecznie.
Milczały nieba. I kiedym zwątpiały
- W słońcu, co kryło się za równin niżem —
Oba ramiona rozłożył bezradnie,
Cień mój na ziemi położył się krzyżem.


            Tak oto pani Bargielska demonstruje nam swoją fascynację wielką poezją i jej zrozumienie, i z lekkością mówi o tym, że „ona nie lubi poezji”. Nie lubi, ale pisze i dokonuje wyborów?
          W ten sposób dokonany wybór wierszy „smutnych” na mnie wywarł potężne wrażenie. Pomijając moją nieśmiertelną miłość do poezji Leopolda Staffa, miałam okazję przeczytać zestawienie wierszy tchnących podziwem sztuki, radością chwil, nadzieją na lepsze jutro i wiarą w ideały. Wierszy, które rzeczywiście mianem poezji można określić – mówiących o tym, co piękne i ważne, co dotyczy wszystkich ludzi. Wierszy pozytywnych o tym, jak powinniśmy spoglądać na świat. Wierszy, które swoją treść zamykają w prawdziwie poetycką formę – formę niebędącą jak współczesne podzieloną na wersy prozą, która z racji swojej bełkotliwości jako proza nie miałaby szans na dobre oceny. I przede wszystkim – wierszy, które mówią do wszystkich ludzi i mówią w sposób wyraźny i zrozumiały, prosty, ale bynajmniej nie prostacki.
          Mimo niechęci do postawy autorki wyboru, tomikowi muszę wystawić niemal najwyższą możliwą notę – jednak stanowczo bez komentowania, do indywidualnego odbioru każdego czytelnika. Pytanie tylko, czy to kwestia jakości wyboru, czy jakości wierszy poety?
          Do samego tomiku mogę mieć jedną tylko uwagę – ze względu na optymizm bijący z utworów, zastanawiam się – czy to właściwe? Czy słusznym jest wybieranie wierszy tylko jednego tonu i z jednego okresu życia twórcy, który przecież mówił tak wiele i w tak różny sposób? Mimo że jest to wybór – czy nie jest to zafałszowaniem pewnego przekazu budowanego przez poetę przez całe jego życie, przekazu zmieniającego się i pokazującego życie ludzkie i świat z wielu perspektyw, w wielu odcieniach?

Anna Raczyńska      

niedziela, 6 stycznia 2013

Deserek na specjalne życzenie p. Bargielskiej


Pozdrawia Ewa Andrzejewska i cała reszta Restauracji  :-).

O jedynej w swoim rodzaju potrawie - sałatce a la Ania z Zielonego Wzgórza

Justyna Bargielska (zdj. z witryny Biura Literackiego)

Zacznijmy opowiastkę o Justynie Bargielskiej.
                Ogólnikowo rzecz ujmując, jest po prostu polską poetką i pisarką urodzoną w roku 77 ubiegłego stulecia. Swoje utwory oczywiście publikowała w wieku pismach literackich, a jej wiersze tłumaczono na angielski, słoweński i bułgarski. Oczywiście zgarnęła wiele nagród za swoje tomiki poezji.
                O Bargielskiej, nieco od siebie, mogę powiedzieć, że jest to wyjątkowa kobieta. Naprawdę. Przychodząc na spotkanie z nami, siedziała spięta, jakby zagubiona w rzeczywistości i sytuacji,  w jakiej ją postawiono. No bo w końcu musiała siedzieć przed gronem ciekawskiej, wścibskiej i bezlitosnej młodzieży! Niejeden stary wyjadacz poległ wśród takiej „bitki”, a co dopiero ma zrobić delikatna kobietka?
                Kobietką to ona była na pewno. Tu wątpliwości nikt nie miał. Sam sposób jej bycia już na to wskazywał. To zdanie z podtekstem, to rzucony żarcik, to głos pełen podniecenia w momencie opowiadania o jakiejś książce (entuzjazm, z jakim mówiła, aż zachęcał słuchaczy do przeczytania)… Ale najlepszym dowodem tego, że Bargielska jest kobietą była jej wrodzona niezdarność. Jestem pewna, że tak jak ja, będzie w stanie potknąć się i skręcić kostkę na prostej, równej drodze, a także wyczynem nie będzie strącenie ze stołu drogiego aparatu dziadka, który po bliskim spotkaniu z ziemią już się nie „podniesie” z „elektronicznego niebytu”. Ot, rozlewanie wszelakich cieczy jest u niej na porządku dziennym, tak samo jak upuszczanie przedmiotów i inne takie. Ciekawe jak tam u niej z potknięciem się na schodach o antypoślizg...
                W momencie, gdy Justyna Bargielska rozładowała stres, tudzież po prostu się rozgadała mimo spięcia, automatycznie słuchało się jej z ochotą, a czas przestał istnieć i mknął gdzieś obok. Mówiła naprawdę ciekawie i swobodnie. Potrafiła momentalnie zjednywać sobie ludzi, którzy wcześniej nastawieni byli sceptycznie do jej osoby. No po prostu, podbijała serce każdego, ot co.
                Osóbka wydała się krucha i podatna na wpływy, jednak nie sposób powiedzieć, czy faktycznie tak jest mimo takich spostrzeżeń. Osobiście wydaje mi się, że „cicha woda brzegi rwie” i dzięki swojemu urokowi Bargielska jest w stanie zręcznie manipulować ludźmi i wpływać na nich.
                Powiem tak… Bargielska jest naprawdę sympatyczną kobietą. Potrafi pięknie mówić, nawet mimo braku pewności siebie (co, niestety, jest częste), zaś jej niezdarność przez ogólnie przyjęty osąd w czasach „x” uznana by była po prostu za uroczą. I mówi to kolejna niezdara, jednak, nieszczęśliwie, mniej urocza pod tym względem.

Patrycja Kowalczyk

Ślimaki, ostrygi i inne trudne dania


Recenzja fragmentów książki K. Fetlińskiej „Glossolalia”



Nie byłam, jak większość moich towarzyszy z kółka literackiego, na spotkaniu z Katarzyną Fetlińską, dlatego też jest mi o wiele trudniej wypowiedzieć się o jej twórczości. Poznałam tylko część wierszy z jej tomiku, który jest zatytułowany „Glossolalia”, a dokładnie sześć. Przeczytałam je raz, później drugi i trzeci i zaczęły nachodzić mnie wątpliwości czy trafnie określę ich przesłanie. Każdy z wierszy pozwolił dowiedzieć mi się czegoś nowego, wyciągałam coraz to nowe wnioski.
Uważam, że wiersze pani Fetlińskiej oddają, idealnie wręcz, pogrążanie się dzisiejszych czasów. Mówią o strachu, o pozornej wolności, o ciągłym przystosowywaniu się do społeczeństwa, o tym jak łatwo dajemy się zaszufladkować i robimy wszystko, żeby nawet najmniejszym stopniu nie wystawać po za margines. Mogłam również przeczytać o trudach życia codziennego, tych małych wątpliwościach, które nachodzą, wcześniej czy później, każdego z nas, nie raz w związku z uczuciami, a innym razem nawet z najprostszymi czynnościami. Czasami wydaje się nam, że kiedy zostanie nam przyklejona plakietka, nie osiągniemy już nic więcej i w XXI wieku najczęściej się tak dzieje.
Sposób pisania poetki może wydać się trudny, niczym nie różniący się od zbiorowiska wszystkich innych pisarzy w tychże czasach, co może sprawiać trudność w odbiorze, nie jest to zapewne poezja dla każdego. Również nie można powiedzieć, że są to teksty ponadczasowe, gdyż dotyczą one tu i teraz.
Pewien sławny poeta powiedział:  "Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa(...)”, a Katarzynie Fetlińskiej bezsprzecznie się to udało. Barwny, obrazowy język sprawiał, że wiersze czyta się z przyjemnością, mimo dość poważnej treści. Zatem bez skrupułów mogę polecić książkę „Glossolalia”.  

Sonia Gwizdek

Wielka uczta


Opowiadać o opowiadaniu
Colm Tóibín

            Stoję w półmroku. Ciepłe promienie słońca znikły jakiś czas temu i w mieście zostały już tylko ostatnie smugi dnia, a cienie stają się coraz dłuższe. Zadzieram głowę patrząc na wysoki budynek teatru z wąskiej uliczki. Tyle razy bywałam ledwie przecznicę stąd – w tę czy tamtą stronę – i nigdy wcześniej tu nie trafiłam. „Czy to nie dziwne?” - myślę.
            W każdym razie stoję tutaj i chyba dość już nagapiłam się na budynek, który nie różni się niczym od tylu innych w tym mieście. Otwieram drzwi i wchodzę. Do moich rąk natychmiast trafia książeczka i jestem kierowana na wyższe piętro. Trzeba przyznać – organizacja pierwsza klasa, aż jestem zaskoczona.
            Na górze prawie nikogo jeszcze nie ma. Siadam na jednej z wielu puf i otwieram broszurę, którą trzymam. Pachnie tanią farbą drukarską, ale jest wyjątkowo starannie wykonana. Zaczynam przeglądać kolejne fragmenty opowiadań, czytam te, które mi się podobają. Stopniowo pojawia się coraz więcej osób. W gromadzącym się tłumku moją uwagę przykuwa jedna kobieta. Jest drobna, ma blond loczki do ramion i wyjątkowo ładną sukienkę – choć nieco nie w moim stylu. Porusza się z gracją i energią. Po chwili wracam jednak do lektury, a ona znika mi z oczu.
            Chwilę później tłum rusza. Wszyscy muszą pokonać kilka pięter surowej klatki schodowej zanim wejdą do nowocześnie urządzonej sali. Dominuje czerwień, czerń i biel, proste kształty geometryczne, a światło jest niemal zupełnie zgaszone – jedyny poblask bije od białej ściany, na której wyświetlane są płynnie przechodzące w siebie figury.
            Po krótkim oczekiwaniu na scenę wychodzi dwoje prowadzących. On w garniturze, ona w sukience; zaczyna mówić. Kilka zwyczajnych zdań wprowadzenia, coś o Festiwalu, coś o dzisiaj prezentowanych autorach. On tłumaczy na angielski, dokładnie i zgrabnie, w końcu to festiwal międzynarodowy - ale mimo to po sali kilkakrotnie przetacza się fala śmiechu, na przykład kiedy tłumaczenie polega na powtórnym wyliczeniu polskich tytułów jednego z autorów, jedynie z krótkim wprowadzeniem w stylu „Some of his short stories are...”.
            Przed pojawieniem się każdego z autorów opowiadań następuje kilka zdań wprowadzenia: kim jest, skąd przyjechał, co napisał; czasem jakaś anegdota. Atmosfera na sali jest swobodna, ale panuje idealna cisza.
            Kolejni twórcy siadają przy samotnym stoliku na środku sali i, przez pół godziny każdy, czytają przygotowane wcześniej teksty w języku, w którym je pisali. Podczas prezentacji autorów obcojęzycznych na ekranie wyświetla się tekst polskiego tłumaczenia, siedzę więc, słucham i jednocześnie podążam wzrokiem po wyświetlanym tekście. Okazuje się, że większość z tych opowiadań czytałam przed prezentacją. Dziś mamy okazję zobaczyć takich autorów jak Colm Tóibín (Irlandia), Janusz Rudnicki (Polska), David Soares (Portugalia), Valeria Parella (Włochy), Marta Syrwid (Polska) i Filip Zawada (Polska).
            Jako pierwsza pojawia się Włoszka – i zaskakuje mnie sam jej widok. To właśnie ona zwróciła moją uwagę w tłumie przed wejściem. Czyta lekko, niemal radośnie. Jej tekst, taki pół-fantastyczny, pół-realistyczny, idealnie pasuje tonem i stylem do jej głosu. Czyta dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam wcześniej, przeglądając jej opowiadanie.
            Po występie Janusza Rudnickiego jestem zawiedziona. Czytał tekst inny niż umieszczony w „Opowiadaniu”, z którym wcześniej miałam okazję się zapoznać. Ten nie jest ani tak zabawny, ani kontrowersyjny. Jest nijaki, tak jak głos czytającego go autora – a na tę akurat prezentację czekałam z niecierpliwością, spodziewając się zupełnie czegoś innego. Mam wrażenie, że autora nie obchodzi, jak zostanie odebrany, chce tylko zrobić swoje i mieć już spokój.
            David Soares robi wrażenie już na wejściu. Broda, długie prawie do pół uda ciemne włosy, długi płaszcz, kapelusz, ciężkie buty. Siada i zaczyna czytać, a jego niski, niemal wibrujący głos hipnotyzuje mnie zupełnie. Teraz z fascynacją śledzę tekst, który wcześniej zdawał mi się zupełnie nieciekawy.
            Występ Marty Syrwid to jak dla mnie najmniej udana część wieczoru. Autorka sprawia wrażenie zbyt przekonanej o swojej rzekomej wielkości. Jest bardzo młoda. Czyta obojętnie, a jej tekst nie ma w sobie żadnego ciekawego pomysłu. Ot, dziewczyna upiła się w towarzystwie obcego faceta, on ją wykorzystał, a rano się pozbył i nikt o tym nie wie.
            Filip Zawada natomiast od razu wzbudza sympatię. Wygląda na dwadzieścia lat młodszego niż jest w rzeczywistości. Sprawia wrażenie, że niezupełnie wie, co się wokół niego dzieje, jest trochę zagubiony, rozczula. Mówi trochę o sobie, potem zaczyna czytać. Fragmenty jego książki są fascynujące – jednocześnie lekkie, zabawne i trochę ironiczne, prezentują bohatera, który nie przejmuje się tym, co pomyśli o nim otoczenie. To pół godziny chyba wszystkim mija zbyt szybko.
            Ostatni pojawia się  Colm Tóibín. Czyta cicho, powoli, a w jego tekście nie ma nic pasjonującego. Tym bardziej fascynuje mnie to, jak bardzo porywa mnie głęboko w swój świat, jak rozciąga swój czas, ale nie nudzi. Obraz, który prezentuje Irlandczyk, jest niesamowicie plastyczny, pełen doznań dla wszystkich zmysłów, chwila trwa niemal przez wieczność.
            Dwoje prowadzących dziękuje wszystkim za udział. Zapalają się niewielkie światła. Zakończenie zaskakuje mnie, bo jestem jeszcze głęboko w świecie tych opowiadań. Wszystko teraz dzieje się w zwyczajnym tempie, czyli zbyt szybko. Automatycznie wychodzę w nocne miasto i wiem, że jeszcze długo będę wspominać magiczną atmosferę tego wieczoru.

8. Międzynarodowy Festiwal Opowiadania odbywał się w dniach 2-6 X 2012, tu została przedstawiona jedynie jedna z jego części.

Ania Raczyńska

Kawa i papierosy


„Arturze, palimy?”

Były to najczęściej powtarzane słowa przez Andrzeja Sosnowskiego podczas ostatniego Pogotowia Literackiego, które odbyło się 6 grudnia 2012 roku. „Czy pisarz nudził się na spotkaniu?” Tak można by wnioskować po dygresyjnych odpowiedziach autora na zadawane pytania, które swoją drogą były bardzo rozbudowane. Natomiast kiedy już nie wiedział, co odpowiedzieć, zgrabnie kończył dyskusję pytaniem skierowanym do jednego z organizatorów spotkania (Artura Burszty?): „Arturze, palimy?” Wielokrotnie ponawiał to pytanie, jednak za każdym razem spotykał się z odmową, a nam, widzom, chyba najbardziej zapadło to w pamięć.
Zacznijmy jednak od początku. Wyprawa na to grudniowe pogotowie literackie z Andrzejem Sosnowskim podczas premiery jego książki „Sylwetki i cienie” odbyła się w nielicznym gronie. Liczyło ono, łącznie ze mną, trzy osoby, co jednak nie popsuło nam humorów.  Choć osobowość pisarza nie zrobiła na mnie największego wrażenia, a spotkanie przyniosło mi o wiele więcej pytań niż odpowiedzi, to uważam, że było warto przyjść mimo niesprzyjającej pogody. Pan Andrzej mówił w sposób niewyjaśniający niczego, a wręcz tajemniczy, wiele razy nawiązywał też do swoich snów. „Zima  śni sama o sobie – zdanie do rozwagi indywidualnej” i do tej pory rozważam różne znaczenia tego jednego zdania. W ten sposób nauczyłam się, że te kilka wyrazów zakończone kropką, może wzbudzić całą gamę różnych emocji. Podobnie, według autora, zdanie : „Chodźmy na pola, zanocujmy w wioskach” jest jednym z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek zostało napisane i muszę przyznać mu rację. Czemu? Nie mam pojęcia. 
Mieliśmy okazję posłuchać odczytu niektórych z jego utworów, co robiło wrażenie ze względu na zachrypnięty i głęboki głos pisarza.
Można stwierdzić, że pan Andrzej jest człowiekiem bardzo oczytanym, ponieważ w większości swoich wierszy nawiązuje do twórczości innych poetów, tym samym zamieszczając ich myśli w swoich wierszach. Zatem są tam obecne ich cienie, a moją końcową refleksją ze spotkania jest ta oto: to, z czym człowiek spotyka się na co dzień, to sylwetki i cienie.

Sonia Gwizdek













Ciemny chleb z ajwarem


Bohdan Zadura


Urodzony 18.02.1945.
Debiutował w 1962 w miesięczniku „Kamena”.
Redaktor kwartalnika „Akcent”.
Od 2004 redaktor naczelny miesięcznika „Twórczość”.
W 2010 otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Miasta Puławy.
Laureat poetyckiej nagrody Silesius 2011 za tom „Nocne życie”.
Poeta, prozaik, krytyk literacki, tłumacz z angielskiego, węgierskiego i ukraińskiego.
Autor dwudziestu tomików poezji, siedmiu książek prozą, sześciu wydań esejów i piętnastu tłumaczeń.

Tyle faktów. Duży i poważny dorobek. A co dalej?
A dalej chyba trudno cokolwiek powiedzieć, bo Bohdan Zadura należy do ludzi, których nie da się opowiedzieć, trzeba spotkać. Samemu wczytać się w poezję i prozę. Spróbować wyczuć, w jaki sposób tworzy wokół siebie i swoich utworów niezmienną, wyjątkową atmosferę. To człowiek tajemniczy i... cichy. Pełen dystansu do życia. 

Anna Raczyńska

Kocie języczki i inne desery rozkoszne


Ósmy listopada był dniem, kiedy mogliśmy spotkać na żywo, a także wymieniać myśli z  autorką wielu tomików wierszy, choć także przede wszystkim utworu pisanego prozą pt. Obsoletki. Jak co kilka tygodni byliśmy przygotowani na porządną dawkę pisarskiej inspiracji od wyjątkowo różniących się od siebie gości, którzy prezentowali nam swoje wiesze, starając się przedstawić je w bardziej przystępnej formie i zachęcić nas do wgłębienia się w ich osobliwość.
            Tym razem przedstawicielka artystycznej duszy zaskoczyła nas już na wstępie. Zobaczyliśmy przed sobą młodą (choć ona sama temu uporczywie zaprzeczała), uśmiechniętą, zdecydowanie pozytywnie nastawioną do życia osobę. Muszę zaznaczyć, że nie były to tylko pozory ukazane w ramach wypowiedzi na forum publicznym, bo taką szczerość  w obdarowywaniu innym uśmiechem ma rzadko kto. Pani Justyna wydawała się być nieśmiała, ponieważ jej oczy rozbiegały się po całym pomieszczeniu, nieczęsto skupiając się w jednym miejscu, jednak to chyba właśnie była fasadowość, bo z biegiem postępującej rozmowy poetka rozwijała się w wypowiedzi, odsłaniając przed nami swoje sekrety, te związane z pisaniem i nie tylko.
            Jej odpowiedzi na pytania, nie były płynne, bo często zostały przerywane napadami śmiechu, które jednocześnie udzielały się i słuchaczom. Zapewne było to wynikiem treści naszych pytań oraz osobowości i humoru autorki. Wgłębiając się we fragmenty, które były wolne od śmiechu, można stwierdzić, że Justyna Bargielska ma swoiste podejście do poezji, bo w końcu to cecha indywidualna. W związku z własną liryką, autorka traktuje ją poważnie, jak przystało na prawdziwą poetkę, ale podchodzi do niej z pewnym dystansem. Stwierdziła, że kiedy już napisze wiersz, to do niego nie wraca, wypuszcza go na wolność, a jego istnienie w umysłach czytelników, zależy tylko i wyłącznie od nich.
            Poetka jest wielbicielką poezji Leopolda Staffa, w końcu przecież wydano wybrane przez nią Jego wiersze, skupione jako jedna całość, choć inna historia w tomiku Wyszedłem szukać. Stwierdziła jednoznacznie, że Jego poezja jest bardzo trudna, przez to wartościowa, a samych wierszy jest bardzo dużo. Ale nie miała specjalnych trudności z ich selekcją, bo wybrała te bliskie jej sercu i nie tak strasznie smutne.
            Justyna Bargielska dość często odchodziła od tematu poezji na ścieżkę prywatną. Na pewno wszystkich urzekła opowieść o kocie pisarki, powodując to, że poczuliśmy się jakby to było nasze zwierzątko i razem z nią przeżywaliśmy jego śmierć. W skrócie cała historii mówiła o tym, że w momencie kiedy urodziło się córka, jej kot spadł z balkonu. Tak bardzo się z nim zżyła, że w efekcie napisała o tym wydarzeniu wiersz. Takie właśnie historie, wplatające się w całość wypowiedzi tego wyjątkowego gościa, sprawiły wystąpienie bardziej barwne i efektywniejsze w działaniu zachęcenia nas do zrozumienia celu odczytywania poezji. Rozczulała się także nad książkami o lotnictwie, mówiła, ze ma ich dużo w domowej biblioteczce. Te błahe, lecz w pewnym sensie specyficzne i niepowtarzalne dla każdego ciekawostki z życia naszego gościa, skłoniły nas do postrzegania osoby poety jako zupełnie kogoś innego. To właśnie ona zabarwiła ten wytworzony poetycki świat, który od tamtego momentu jest szerzej dla nas otwarty.

            Natalia Ostropolska








Owoce leśne z niebieskim ryżem

Siedzę z  tomikiem wierszy Justyny Bargielskiej pod tytułem „Bach for my Baby” i zastanawiam się jak napisać relację z listopadowego spotkania z nią. Na pewno należy ono do tych, które długo zapamiętam. Wszyscy już od samego początku pękaliśmy ze śmiechu, warto dodać, że łącznie z pisarką. Już po przeczytaniu jej wierszy odniosłam wrażenie, że jest ona bardziej pozytywna od większości kolegów i koleżanek z jej "branży", jakich już mieliśmy okazję poznać. Część jej utworów jest jak najbardziej poważna, jednak łatwa w odbiorze i "miła dla oka".
Pogotowie literackie rozpoczęło się od przeczytania wiersza Leopolda Staffa „Zatarty fresk”, gdyż pani Justyna dokonała wyboru jego wierszy w książce „Wyszedłem szukać”, stwierdziła, że nie jest to łatwe zadanie, gdyż wiąże się to z poznaniem ich autora. Następnie zapytana o twórczość własną odpowiedziała, że sama nie rozumie wierszy, które pisze. Publiczność skomentowała to pierwszym (z wielu) wybuchem śmiechu i lekkim niedowierzaniem. Rozluźniło to atmosferę i wyzbyliśmy się uprzedzeń i powagi. Dlatego też moje kolejne pytanie wywołało nie mniejszą wesołość, a jeszcze większą odpowiedź pisarki. Zapytałam, czy smutek jest czymś naturalnym dla człowieka, dlatego radość przychodzi nam tak trudno? Poprzez nawiązanie tym pytaniem do entuzjazmu, poetka stwierdziła, że jej entuzjazm jest nie do wytrzymania i musi przelać go na papier, a wierszach nie stosuje go celowo. Oczywiście, powiedziała to wszystko przedzierając się przez napady śmiechu (łącznie z nami) i konieczna była krótka przerwa, więc nastąpiło odczytanie jednego z wierszy.
Dalszy przebieg spotkania pozwolił mi zauważyć, że Justyna Bargielska jest osobą bardzo pozytywną, wrażliwą i wzbudza ogromną sympatię. W każdym razie nie jest człowiekiem przeciętnym. Uważa, że wiersz jest pośrednikiem w relacji: Bóg, anioł i ja. Jest to bardzo piękne stwierdzenie, prowadzi ono do sfery duchowej i uczuciowej, a istnieją one w każdym z utworów. Jak powiedziała pisarka: „miłość nie opiera się wyłącznie na cielesności”, dlaczego więc nie mielibyśmy jej znaleźć w wierszach? Na tym zakończę, gdyż nie ma sensu więcej pisać po takich słowach. Podsumowując, spotkanie należało do tych ciekawszych, a pani Justyna jest warta poznania.
Sonia Gwizdek