czwartek, 18 kwietnia 2013

Skromna kolacja pożegnalna


Relacja ze spotkania z Karolem Maliszewskim

7 marca w naszej szkole miało miejsce ostatnie już spotkanie z poetą i krytykiem literackim, Karolem Maliszewskim. Jednak to spotkanie wyglądało inaczej niż dotychczas. Nie przedstawiał on swojej własnej twórczości, ale mieliśmy okazję poznać utwory innych poetów, którzy niekiedy pod jego okiem debiutowali. Była to poezja bardzo różna, razem z panem Maliszewskim interpretowaliśmy niektóre z utworów. Przez treści utworów przewijały się wątki samotności, niespełnionej miłości, czy problemów z jakimi borykają się mieszkańcy miast, zabójstwa w sąsiedniej dzielnicy, zdemoralizowana młodzież.
Była to dla nas, a szczególnie dla mnie, ważna lekcja. Zauważyłam wtedy jak po wierszach można poznać jego autora, jego uczucia, wnętrze, którego zazwyczaj nie można pokazać. Pisanie poezji wydało mi się wtedy czymś niezwykle osobistym, a wydanie jej wiąże się z wielką odwagą. Nawet przecinek lub jego brak w wersach ma ogromne znaczenia, nie wspominając o słowach, które mają ogromną moc. Poeci przelewają swoje uczucia na papier, jak się powszechnie mówi, ja posunę się o krok dalej. Śmiem twierdzić, że przelewają oni swoje uczucia w czytelników.
Sam pan Maliszewski sprawiał wrażenie człowieka miłego i skromnego, zaimponował naszej grupie swoim obeznaniem ze światem poezji i sposobami interpretowania wierszy. Było to idealne dla nas spotkanie podsumowujące cały rok pracy i poznawania literatury.

Jedną z poetek, którą przedstawił, była Klara Nowakowska - wrocławianka, która wydała ostatnio tomik poezji zatytułowany "Ulica Słowiańska". oto próbka jej twórczości:

Formuła
Nie trzeba wierzyć w boga,
żeby napisać o nim wiersz.
Nie trzeba wierzyć w nic
poza wierszem.

Sonia Gwizdek










środa, 17 kwietnia 2013

PORT LITERACKI 2013

Czytajcie nasze relacje z festiwalu na Wróbelku:

Cierpkie czereśnie


              

  "Redaktor naczelny" zlecił nam zrecenzować tomik poezji Krzysztofa Grabowskiego. Tomik dostaliśmy, ale nie zaobserwowaliśmy niczego co można by nazwać poezją. Teksty "Grabaża" były pisane do konkretnej muzyki i pozbawianie ich tej otoczki ukazuje nam wszystkie słabości i płytkość normalnie maskowane przez muzykę.
Przyjrzyjmy się chociażby rymom:
"Nie szukam sensu w sensie
Duszę się w tym kredensie".
                Nie wiem co Krzysiu robi w tym kredensie, ale lepiej dla poezji, żeby tam został.
"Częściej patrzę się na wschód
Chłopiec z rysunkową teczką,
Kęsy zimowego snu
Chłopiec zajada łyżeczką"
                Zaskakuje też wybór fragmentu wiersza na okładkę:
"Droga na Brześć
666
Droga na Brześć
3maj się cześć"
                Gdybym był gimnazjalistą, mógłbym nawet pomyśleć, że czytam ambitny tekst. Metaforyczna "Droga na Brześć", szatańskie "666" i połączenie trzeciego maja z internetowym slangiem. Widzę jednak pięćdziesięcioletniego „nastolatka” próbującego trafić do trzynastoletnich nastolatków. "Grabaż" próbuje stylizować swoje teksty tak, żeby były "młodzieżowe". Każde przekleństwo, które miało dodać mocy i dosadności, wygląda śmiesznie i sztucznie.
"Wiesz, że nie mam dokąd już stąd
spierdalać
spierdalać
spierdalać
  spierdalać".
                Prymitywna forma idzie w parze z płytką treścią. "Grabarz" "Grabaż", gdy już stara się pisać o czymś konkretnym, dotyka tematów wyświechtanych jak nastoletnia miłość ("28 (one love)"), czy naiwna antymilitarność. Zarabia na "zbuntowanych” nastolatkach, którzy nie zdążyli sami siebie zdefiniować, głoszących idee i hasła, których nie rozumieją.
                Tak więc jedyna rzecz, jaka pozostała po przeczytaniu tego tomiku to niesmak. Banalność większości tekstów razi i sprawia, że nie sposób jest z nich wyciągnąć jakikolwiek morał bądź przesłanie. Niektóre linijki są ze sobą spójne tylko pod względem rymu. Grabaż pisze dobre historyjki, ale tylko do radosnego, energicznego odśpiewania na koncertach i nie powinno się ich traktować jako poezję. Są również rzeczy, których nie powinno się rozdzielać. U Grabaża słowa piosenek muszą zostać podporządkowane melodii, bo gdy tej zabraknie, cóż, jak już wspomnieliśmy – czar pryska, a wyrwany z amoku słuchacz ma w końcu okazję, by zadać sobie pytanie: „Faktycznie się pod tym podpisuję?”.
Damian Cywiński

wtorek, 16 kwietnia 2013

Marek Krajewski z krwawym befsztykiem!











Dziesiątego kwietnia nasza szkoła miała zaszczyt gościć wybitnego pisarza, ojca Eberharda Mocka, stuprocentowego wrocławianina, który przeniósł historię przedwojennego Wrocławia w zupełnie inny tajemniczy wymiar, oddając jednocześnie hołd temu pięknemu miastu. Spotkanie prowadził prof. Leszek Duszyński, długoletni przyjaciel Pana Krajewskiego, który w sposób szczególny przedstawił naszego gościa publiczności, dzieląc się z nami ciekawostkami, których nie znaleźlibyśmy w żadnych innych źródłach.
            Po krótkim wstępie rozpoczęła się fala pytań od uczniów naszego liceum, która jednocześnie niosła ze sobą ciekawe, niesamowite, często zaskakujące odpowiedzi ze strony autora. Każde wyjaśnienie padające z ust naszego gościa zawierało w sobie część jego biografii, dzięki czemu mogliśmy poznawać autora naszych ulubionych kryminałów z zupełnie innej, niekiedy prywatnej strony. Dowiedzieliśmy się jak wielkie jest jego zamiłowanie do języka łacińskiego, skąd ta fascynacja Wrocławiem, a przede wszystkim w jakim stopniu i czy w ogóle utożsamia się ze swoimi dziełami, a raczej bohaterami. Eberhard Mock okazał się być postacią wyjątkowo bliską autorowi, ze względu na to, że podczas jej tworzenia Marek Krajewski, chcąc czy nie chcąc, oddał mu część swoich cech. Umieszczając Mocka w swojej powieści poniekąd spełnił marzenie, zgłębiając wszelkie przedwojenne tajemnice Wrocławia, bowiem od dziecka był ich fascynatem. Abstrahując od jego książek chciałabym zawrzeć w tym sprawozdaniu coś, co zaskoczyło mnie osobiście chyba najbardziej. Ten wybitny autor bestsellerowych kryminałów, filolog klasyczny, interesujący się filozofią i łaciną, on sam nigdy nie napisał wiersza. Ani nawet opowiadania. Jego twórczość zaczęła się od pisania w wyobraźni rozdziałów, które  nigdy nie zostały spisane faktycznie. Pierwsza jego książka była dziełem przypadku, jak sam stwierdził.
            Nasz gość zatem to uzdolniony pisarz, którego pierwsze dzieło jest wynikiem nudy, lecz pomyślcie -  Gdyby tak „nuda” każdego z nas objawiała się podobnie twórczy sposób? Wielu z nas stworzyłoby wtedy swoich Eberhardów, którzy, kto wie, może przynieśliby podobny sukces, co w przypadku Marka Krajewskiego. Jednym słowem, było to spotkanie, z którego uczniowie wynieśli wiele refleksji, a także nowych informacji na temat naszego specjalnego gościa.

Irmina Bugaj



Jak komiks wierszem, tak truskawki ze śledziem




"Powrót barbarzyńców i nie" jest publikacją Biura Literackiego składającą się z 15 wierszy z tytułowej serii w opracowaniach graficznych, przygotowanych przez uczestników konkursu Komiks wierszem.
Poezja poezją, jest dobra i ciekawa. Ale chciałbym skupić się na jej opracowaniu, przez co odbiór całkowicie się zmienił, pozwolił na dostrzeżenie w wierszu czegoś więcej. Chaotycznie rozłożone na obrazie słowa, odpowiednio dobrana kolorystyka wciąga nas na inny poziom rozumienia poezji. W jednym momencie wiersz dociera do nas całym sobą, każde słowo nie tyle jest powtarzane przez nas w umyśle, ale też wiąże się z obrazem i Emocjami. Tych jest w takim wydaniu poezji według mnie o wiele więcej!
Komiks dodaje także tło do samej treści, co sprawia przyjemność... jest nie tylko czymś innym niż czysta kartka za czarną literą, ale ukojeniem, wprowadzeniem w nastrój wiersza.

Rafał Regulski

wtorek, 9 kwietnia 2013

Osobne danie i bardzo tajemnicze


RELACJA ZE SPOTKANIA Z LECHEM JANERKĄ





                Dwudziestego ósmego lutego siedziba Biura Literackiego pękała w szwach,  a to za sprawą wyjątkowego gościa, który zaszczycił nas swoją obecnością , odkrywając przed nami rąbek tajemnicy swojego życia prywatnego i nie tylko.
            Zawsze dotąd, dla każdego podróżnego znalazło się miejsce siedzące, nikt nie musiał stać, by móc wysłuchać monologu, częściej dialogu pomiędzy gościem specjalnym a słuchaczami. Tym razem ze względu na spotkanie z legendą wrocławskiej sceny muzycznej Lechem Janerką, można było zauważyć różnicę, a także stwierdzić, że z własnego miejsca nie widać go zbyt dobrze. Właśnie dlatego raczej wszyscy tam obecni (większość znalazła się w Przejściu Garncarskim pierwszy raz) poczuli się przytłoczeni wzajemną obecnością. W dodatku pan Lech rzadko kiedy posługiwał się mikrofonem, częściej starał się mówić do siebie. Na szczęście pewna pani z widowni zawzięcie przypominała mu o przeznaczeniu tego przedmiotu.
            Gdyby ktoś nie znał go wcześniej i nie wiedział w jakim miejscu, dokładniej w jakim kącie, mają przebywać honorowi goście, nie potrafiłby odnaleźć go wśród tych „tłumów”. Wyglądał bardzo niepozornie, po prostu najzwyczajniej nie wyróżniał się i takim pozostał do końca spotkania. Ze względu na nieobecność Filipa Zawady, towarzyszem Lecha był Paweł Jarodzki, który poprzez swój donośny głos przyćmił delikatny ton naszego gościa. Co oczywiście nie znaczy, że dzięki swojej wrodzonej skromności, lub ewentualnej pozie, został ominięty, a ludzie przybyli na jego spotkanie przystępowali z nogi na nogę. Wręcz przeciwnie, ta introwertyczność jeszcze bardziej zbliżała słuchaczy do osoby Janerki, pozwała na większe pragnienie wysłuchania go. A było czego. Nasz gość nie stronił od komentowania przebiegu swojej kariery muzycznej, która nie ukazałaby się na świtało dzienne, gdyby nie jego talent pisarski, mimo że podczas spotkania nieustępliwie starał się podkreślać, że nie jest tekściarzem. Pisze treści, które mają osiągnąć wkrótce, za pomocą jego drugiego talentu, status piosenek. Ważniejsza dla niego jest muzyka, która nie jest tylko tłem, bo w jego przypadku wychodzi na pierwszy plan. Dlatego nie uważa swoich tekstów za dzieła, większość z nich jest bardziej lub mniej pesymistyczna, a on sam jest czarnowidzem.
            Samo spotkanie trwało ponad półtorej godziny, a obecni goście niewątpliwie zostali wciągnięci w lekkie, jak i intymne opowieści przybyłego do nas rockmana, który miał przedstawić w jak najlepszym świetle książkę z własnymi tekstami „Śpij Aniele mój / Bez kolacji”. On jednak mało mówił, częściej skupiał się na tym, co ma powiedzieć. Zrobił wrażenie, niekoniecznie stając się obiektem westchnień. Bo nie taki był jego zamiar.
Natalia Ostropolska

niedziela, 17 marca 2013

Herbatka u Doriana Graya


     
 Spotkanie z Jackiem Dehnelem było nieco inne niż te, w których mieliśmy wcześniej okazję uczestniczyć. Złożyło się na to kilka czynników.
            Po pierwsze, okazało się, że zmieniło się nasze podejście do spotkań w Biurze Literackim; zniknęło gdzieś to radosne oczekiwanie, a w jego miejsce pojawiła się rutyna i kłująca świadomość kolejnych tekstów, które trzeba będzie napisać. Po drugie, dla przełamania tejże rutyny, tym razem wyjątkowo usiedliśmy w drugiej „części” widowni. Po trzecie zaś i ostatnie, to spotkanie miało formę dialogu, nie zaś, jak wcześniejsze, wywiadu.
            Zaskoczyło doskonałe przygotowanie obu panów do prowadzonej rozmowy, dokładna znajomość życiorysu poety. Pozwoliło to na poznanie wielu ciekawych informacji dotyczących życia i twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Mieliśmy też szansę podziwiać, jak dobrze Jacek Dehnel porusza się w ułożonym przez siebie wyborze wierszy i z jaką radością, fascynacją mówi o tym, w jaki sposób owego wyboru dokonał.
            Dla mnie jednak chyba najbardziej zapadającą w pamięć częścią spotkania będą ciche szepty: „Psst, widziałaś ten sygnet?”.

Ania Raczyńska

czwartek, 14 marca 2013

Tort ze wszystkim i przede wszystkim



Szczęśliwie zakochany siedemdziesięciolatek

Pan Bogusław Kierc, usiłując nie narzucać nam swojej obecności, z uprzejmym uśmiechem i zainteresowaniem przyglądał się gablotom pełnym książek w szkolnej bibliotece, w której miało odbyć się nasze autorskie spotkanie, podczas gdy ja z Sonią ustalałyśmy jego szczegóły.
- Boję się - szepnęłam.
- Nie bój się, on jest bardzo kochany.
A więc podeszłyśmy do kochanego pana Kierca (bo jak się chwilę później przekonałam, rzeczywiście takim był), który wciągnął nas w tak pasjonującą rozmowę, że szkoda nam było podzielić się nim i przerywać ją, by rozpocząć spotkanie.
Z naszej strony w ramach wstępu wystarczyło tylko kilka słów, bo nasz gość potrafił przedstawić się sam i bardzo szybko dać się poznać, jako niepoprawny gawędziarz i poeta o niezwykłych przekonaniach. Jest tego typu człowiekiem, która tak barwnie odmalowuje obraz swoich myśli, że jej słuchacz czy rozmówca może poczuć się nagle widzem tego wewnętrznego wszechświata i zapomnieć o swojej obecności tu i teraz, w całkiem namacalnym pomieszczeniu, na tym krzesełku, a między innymi osobami, tak samo nieobecnymi…
Zupełnie niesamowite jest w nim to, z jaką radością zamiast zmieszania przyjmuje swoje zaskoczenia i jest stale ciekaw świata - co stwarza nadzieję dla wszystkich tych, który zwątpili w bogactwo życia i urodę późniejszego wieku. W swojej postawie jest zaskakująco dziecięcy, lecz w żadnym razie nie infantylny i czyni go to ewenementem na wielką skalę. Odniosłam wrażenie, że patrzy nawet z pogardą na „dorosłość” i śmieje się z jej ograniczenia, gdy nie umie ona odpowiedzieć na pytanie „skąd się biorą dziury w serze?”.
Stąd pewnie tylokrotnie podkreślił wartość szacunku dla młodych ludzi, którzy umieją patrzeć tak świeżo i w zupełnie inny sposób. Zapytany, czego najbardziej im potrzeba odpowiedział: „To , co powiem, będzie bardzo patetyczne, ale miłości - naprawdę miłości.” I trudno jest wątpić w jego słowa od chwili, gdy przyznał, że sam kocha szczęśliwie i wierzy, że już na zawsze i że to cecha miłości, po której można ją właśnie rozpoznać.
Tego spotkania nie da się tak po prostu podsumować. I szczerze mówiąc, brak jest słów mogących opisać wszystkie te myśli, które we mnie wówczas wykiełkowały i nie potrafię okazać inaczej ogromu wrażenia, jakie ono na mnie wywarło, jak tylko mówiąc: niech żałuje ten, kto nie miał szansy poznać Pana Bogusława Kierca w swoim życiu i tym samym odmienić go na lepsze!... Kochanego Pana Bogusława Kierca…

Ewa Andrzejewska









środa, 13 marca 2013

Kopa ziemniaków z clafoutis i budyniem (absurdalne danie dla pana Dehnela)




Recenzja tomiku poezji Jarosława Iwaszkiewicza (wybór Jacka Dehnela) 

         „Wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę” to wybór wierszy Jarosława Iwaszkiewicza dokonany przez Jacka Dehnela, a zarazem cytat z jednego z utworów, który się w tym tomiku znalazł – fragment, którym podmiot określa samego siebie!
            Mamy do czynienia ze wspaniałym wyborem, który prezentuje utwory z różnych etapów życia autora. Już z tego chociażby powodu zestawione wiersze są bardzo różnorodne.
            Tymczasem Jacek Dehnel bawi się konwencją. Wybiera utwory jak najbardziej różniące się tematem i stylem. „O, tu jest Szymborska, a tu Gałczyński” - mówi, czytając publice kolejne wiersze w czasie czwartkowego spotkania w Biurze Literackim. I rzeczywiście – rytmika i temat wierszy są tak zróżnicowane, że czasem trudno byłoby się domyślić autorstwa – a już na pewno domyślić się, że utwory pochodzą od jednego autora!
            Wybór wierszy Iwaszkiewicza zachwycił mnie, wprowadził w zupełnie nowy świat - taki jednocześnie obcy i fascynujący. Zestawienia utworów wyglądają na dokładnie przemyślane, mają związek z życiorysem autora. Moim ulubionym fragmentem stały się "Bilety tramwajowe" - seria miniatur, obrazków z podróży w różne strony świata.
            Wybór, z którym mamy do czynienia, jest bardzo przekrojowy. Trudno powiedzieć, czy można określić go reprezentatywnym jeśli chodzi o ilość utworów napisanych w danym temacie czy stylu w stosunku do całej twórczości autora, ale z całą pewnością zaznajamia czytelnika z różnorodnością i możliwościami twórczymi Iwaszkiewicza - poety niedocenionego, bo niby znanego, niby wszyscy o nim słyszeli, a niewielu potrafi coś konkretnego o nim powiedzieć. 

Ania Raczyńska

Kluski makabreski i sałatka z dojrzałości




Recenzja tomiku „Radości” Grzegorza Kwiatkowskiego

            Jest to czwarty tomik wierszy muzyka i poety Grzegorza Kwiatkowskiego, należy on do zespołu Trupa Trupa. Ta cienka książeczka zawierająca w sobie 22 utwory nosi tytuł „Radości” i to właśnie on wprowadza kontrowersję do całego zbioru. Żaden z wierszy nie ma w sobie ani krztyny radości, przepełnione są bólem, śmiercią, gwałtami i przemocą. Dla fanów horroru znajdzie się nawet masakra piłą w wierszu pod tytułem „Dora Drogoj, ur. 1923 zm. 1941” , autor pisze „odcięto jej głowę tępą piłą i nikt nie wie gdzie została pochowana”. Na pierwszy rzut oka wydaje się to być brutalne i nieczułe, a co kryje się pod tym brakiem wrażliwości? To jest dobre pytanie, bo chociaż próbowałam ze wszystkim moich sił nie udało mi się odnaleźć informacji kim była Dora Drogoj. Może kimś ważnym, a może zwykłą dziewczyną, o której Kwiatkowski usłyszał od jednego ze swoich znajomych.
                Te wiersze są makabryczne, okrutne, przedstawiają śmierć w różnych odsłonach jako ratunek, jako koniec, w każdym tekście widzę ją inaczej. Pewna mogę być tylko tego, że ona tam jest. Pojawiają się obrazy, pojedyncze, ale uderzające jak piorun, jasno, przejrzyście. Czytamy wiersz i przychodzi taki moment, że nie możemy przejść do kolejnego. Mamy poczucie, że jesteśmy uwięzieni w scenie, która mogłaby się przyśnić w najgorszym koszmarze i trwa, nie pozwalając się uwolnić. Zdania jak: „braciszek przyniósł mi skrwawione włosy matki z odpryskami mózgu”, „w ogromnym dole paliły się dzieci”, czy „miałam sześć lat kiedy mnie zabito” jeszcze długo pozostaną w mojej głowie, nie pozwalając mi zasnąć. Pomiędzy tymi mrocznymi widoczkami pojawia się wiersz „dekret”, który w żadnym, wypadku nie jest mniej przerażający, jest po prostu inny. W moim odczuciu jest to próba obrony przed końcem życia, przed zbliżającą się śmiercią, ale to można zauważyć dopiero w ostatnim wersie utworu, co nadaje mu całą niesamowitość.
                Warto na koniec zastanowić się, co autor chciał ukryć pod tytułem „Radości”, czy tylko wzbudzić kontrowersje po zapoznaniu się z wnętrzem tomiku, czy miało to jakieś głębsze znaczenie. Przyznam się szczerze, że nie rozwiązałam jeszcze tej zagadki, ale na pewno będę do niej wracać. W każdym razie polecam ostatnie dzieło Grzegorza Kwiatkowskiego, bo nie jest to kolejna lekka lektura do poduszki, wprowadza w życie pewne refleksje i żałuję, że nie miałam okazji poznać autora.

Sonia Gwizdek

wtorek, 12 marca 2013

Lech Janerka się odchudza, zatem bez kolacji




Recenzja książki "Śpij Aniele Mój/Bez Kolacji" Lecha Janerki

           Tomik - wybór Filipa Zawady z serii „33 piosenki na papierze” zatytułowany jest „Śpij Aniele Mój / Bez Kolacji” i znajdują się w nim teksty 33 piosenek Lecha Janerki – jednego z najważniejszych polskich muzyków rockowych, świetnego pisarza tekstów – o czym się przekonałem czytając ten tomik.
            Do lektury byłem nastawiony bardzo pozytywnie po miłym spotkaniu z autorem w biurze literackim, a także z racji tego że muzyka Lecha Janerki, choć nie bardzo mi bliska, to przynajmniej trochę znana.
            Kilka pierwszych stron... i odkryłem to czym fascynowali się wszyscy ludzie, prosząc Lecha o pisanie dla nich tekstów. Janerka potrafi wyrazić bardzo wiele przez na pierwszy rzut oka nie mające sensu połączenia wyrazów, zlepki słów, dźwiękonaśladownictwo. Czasami teksty nie są długie, właściwie są to bez przerwy powtarzane te same linijki. Niedużo? Ale jest w tym jakaś siła, moc... to co najważniejsze – przesłanie.
            W posłowiu Filip Zawada napisał, że teksty w większości są o tematyce wojennej oraz sennej, a daleko za nimi jest miłość, balony czy inne. I tak jest, Lech Janerka niesamowicie poprzez metaforykę i swój styl potrafił ominąć cenzurę i dać ludziom nie smętne teksty o miłości, lecz wojnę. Bunt przeciwko komunistom. Zagrać wszystkim u władzy na nosie. Pozytywnie!
            Piosenka musi posiadać i tekst, i muzykę. Nie całą zawartość tego tomiku można przeczytać, nie przywołując w głowie od razu znanej melodii,  jak na przykład w „Rowerze”. Uważam, że nie powinno rozdzielać się czegoś, co zostało stworzone dla siebie, ale na przykładzie Janerki wyszło to dobrze. Przekaz został, może się spodobać.

Rafał Regulski



Korzenna polewka

Recenzja książki Terry'ego Goodkinda "Miecz Prawdy"


            Zawsze kiedy pojawia się taka możliwość, lubię zrecenzować i polecić czy to ustnie czy na papierze pewną sagę. Zależy mi na dotarciu jej do jak największej ilości rąk i przeczytania, ponieważ uważam ją za arcydzieło. Wywarła na mnie niesamowity wpływ, na pewno w dużym stopniu wychowała mnie  i ukształtowała mój światopogląd.
            Mowa tutaj o jedenastotomowym „Mieczu Prawdy” autorstwa amerykańskiego pisarza fantasy Terry'ego Goodkinda. Pierwsza część została wydana w 1994 roku, ostatnia zaś w 2007. Po 8000 stron, które w końcu dają nam rozwiązanie głównego wątku – pisarz zachwycił swoich czytelników kontynuacją przygód Kahlan i Richarda - „Machiną Wróżebną” z 2011 roku, oraz zapowiedzią na sierpień 2013 książki „The Third Kingdom”, a także „Pierwszą Spowiedniczką” opowiadająca o wydarzeniach mających miejsce w tym samym świecie, lecz o 3000 lat wcześniej.
            Nie da się dużo powiedzieć o Mieczu Prawdy w jego recenzji, ponieważ wydarzenia każdy czytelnik powinien przeżywać w odpowiedniej kolejności i z narastającym napięciem. A dzieje się w tej opowieści tak wiele i każdy wątek jest poplątany z mocno związany z tyloma kolejnymi... Może tak drobniutkie wprowadzenie okaże się dla Was zachętą do lektury:
            Richard jest leśnym przewodnikiem. Pracowity młody chłopak, nie mający pojęcia, co to magia. Żyje w krainie zwanej Westlandem. Są tylko dwie niezrozumiałe sprawy w jego życiu. Tak zwana Granica, będąca po prostu pasem ziemi ograniczającym całą krainę, gdzie nie istnieje żadne życie. Powszechnie wiadomo o nim jedynie tyle, że lepiej się do niej nie zbliżać. Drugą sprawą jest Księga Opisania Mroków, którą Richard jako dziecko wyuczył się na pamięć, słowo w słowo. Choć nie rozumie jej, ponieważ napisana została w nieznanym mu języku, zgodnie  z poleceniem ojca wpaja sobie jej treść do głowy już na zawsze.
            Nadchodzi dzień kiedy wszystko się zmienia, za sprawą spotkania z niezwykłą kobietą, widocznie inną, obcą – nie taką wychowaną przez lasy Hartlandu czy cały Westland. Odziana w biel Kahlan wywróci całe życie Richarda wiele razy do góry nogami. W ciągu przyszłych lat przyjdzie mu... zmagać się z niesamowicie potężnymi mocami władającymi całym światem, o wiele większym niż to co do tej pory znał leśny przewodnik.
            Opisując świat wpadłem na jeszcze jedną myśl, którą na pewno warto przedstawić w tej recenzji. Mianowicie Terry'emu należy się także wielki hołd nie tylko za wspaniałe opisy, niesamowitą wyobraźnię pozwalającą mu na stworzenie niepowtarzalnego magicznego świata pełnego stworów, jakich nie znajdziemy w innych tego typu książkach, ale także za nazwanie... wszystkiego. I to właśnie w jak genialny sposób! Każde małe żyjątko, każdy z bardzo wielu bohaterów, miasta, punkty geograficzne, przedmioty, specjalne czynności – posiadają swoją nazwę której samo brzmienie przekazuje charakter tego co czytamy, przez co Miecz Prawdy bardzo mocno działa na naszą wyobraźnię.

            Żeby nie zanudzić, skończę wychwalać geniusz autora, choć mógłbym prawić o tym bardzo długo. Na koniec napiszę tylko to, o czym wspomniałem już na początku, a o czym bardzo lubię mówić – Miecz Prawdy wychował mnie. W całej tej historii przekazanych jest bardzo wiele wartości, które zgrabnie przyswoiłem, będąc zafascynowany losami bohaterów i całego świata.
             Już naprawdę kończąc – polecam „Miecz Prawdy” każdemu. Osobiście znam wielu dorosłych będących równie mocno zainteresowanymi tą sagą, nawet pomimo omijania przez nich gatunku fantasy szerokim łukiem (jako niby nieprawdziwym i przeznaczonym dla młodzieży).

Rafał Regulski

poniedziałek, 11 marca 2013

Kapuśniak z lodu i ognia


Recenzja "Pieśni lodu i ognia" George'a R. R. Martina

Powstają kolejne sezony serialu i, choć pod nieco innym tytułem, „Pieśń lodu i ognia” George'a Martina staje się coraz popularniejsza. Sądzę jednak, że warto oprócz wersji ekranizowanej pod kierunkiem autora poznać również oryginał książkowy.
            Dotychczas pojawiło się pięć części, z których trzy ostatnie podzielone zostały na dwa tomy. W efekcie powstała więc seria ośmiu już książek, z których każda ma od około sześciuset do tysiąca stron, a kolejne części są w planach.
            Akcja serii rozgrywa się w świecie wytworzonym w wyobraźni autora, który nie doczekał się żadnej nazwy. Podzielony jest natomiast na wiele krain, z których najważniejsze jest Westeros, jego południową część podzieloną na Siedem Królestw i  nieznana północ za Murem. Oprócz tego mamy Wolne Miasta, mityczną Valyrię, Tyrosh, Myr i słynące z win Arbor i Dorne oraz wiele innych. Każda z krain jest charakterystyczna, ma własną historię, klimat, kulturę, religie. Oprócz ogółu mamy też okazję poznać przesycone nastrojem miejsca w każdym z rejonów prezentowanego świata. Kolejne porty, dzielnice miast, zamki, ale też rzeki, pustkowia, lasy. Wszystko to daje efekt niezwykłej plastyczności i szczegółowości, która pozwala na odbiór scen wszystkimi zmysłami.
            Zaskakująca plastyka dotyczy wszystkich scen w opowieści – czuje się wiatr i deszcz, i gorąco słońca, kurz ulic, smród niedawnego pola bitwy i rozkoszny smak potraw na królewskich stołach. Przenika w czytelnika też każda emocja bohaterów, wzmacniana jeszcze wyjątkowo silną sympatią lub niechęcią, jaką budzi każdy z nich.
            Uwagę zwraca fakt, że nie istnieje główny bohater. Co prawda cała opowieść zaczyna się w momencie kiedy poznajemy ród Starków, ale sama ta rodzina liczy ośmiu członków, których losy szybko się rozdzielają, a wiele wydarzeń jest pretekstem do wprowadzenia kolejnych bohaterów. Czasem wręcz trudno nie zagubić się wśród kolejnych rodów, rycerzy, zamków i ich historii – a to tylko Siedem Królestw! Tutaj jednak ratuje czytelnika dodatek pojawiający się w jednej z kolejnych części – spis wszystkich rodów, królów, rycerzy i relacji między nimi. Tak więc Martin rozsnuwa coraz szerzej pajęczynę postaci i opowieści – przeszłych i aktualnych. W końcu w chyba każdym zakątku mapy – a z czasem wprowadzane są i mapy nowych obszarów – znajduje się jakaś postać, której losy poznajemy. Opowieść nie jest więc o konkretnej osobie czy nawet rodzie, ale raczej dotyczy losów całego świata – a losy są niepewne. Martin opowiada o momencie, kiedy po trwającym dziesięć lat lecie nadchodzi zima – równie surowa i długa jak wcześniejsze lato było łagodne, ale ludzie rozleniwieni i zajęci polityką nie zdają sobie sprawy z nadchodzących zagrożeń.
            Z każdą chwilą odnosi się wrażenie, że dzieje się coraz gorzej. Autor bezlitośnie zabija kolejnych bohaterów, nie pozostawiając nawet śladu nadziei na zmianę sytuacji. W Siedmiu Królestwach toczy się wojna i polityczne gry, prawowita dziedziczka westeroskiego tronu musi radzić sobie ze zdradą, niechęcią, politycznymi gierkami, zamachami na jej życie i utratą syna i męża. Nikt poza strażnikami z lodowego Muru nie zwraca uwagi na nadciągającą nad krainę człowieka groźbę zagłady, zaś Nocna Straż nie ma dość ludzi, by zdołała sobie sama z tym poradzić, a jej strażnice leżą w ruinie. Cicho budzą się dawne koszmary, w które po długim lecie nikt już nie wierzy, znane są tylko z legend. Wszystkich dotykają kolejne tragedie, śmierć i zniszczenie są wszechobecne, a wielu bohaterów nie wyszło jeszcze z wieku dziecięcego.
            Okrutny świat, który w snutej przez siebie opowieści prezentuje nam Martin staje się coraz groźniejszy i bardziej przerażający, a mimo to – czy może właśnie dlatego – lekturę pochłania się bez wytchnienia, stronę za stroną, dzień za dniem. Coraz rzadziej zdarza się nawet właściwy powieści czarny humor, a jednak – jakimś cudem – nie traci się nadziei na ocalenie świata człowieka i powrót dawnej siły w ręce właściwych osób. Zaskakującą i jednocześnie jedną z najważniejszych cech tej prozy jest chyba fakt, że przyszłe zdarzenia nie dają się przewidzieć, szokują i powodują dreszcze i gęsią skórkę, a każdy może snuć własną wizję przyszłości w oczekiwaniu na kolejne tomy. Gra o Żelazny Tron wciąż się toczy...

Ania Raczyńska

Knedle z sosem truflowym


    O Jacku Dehnelu słów kilka pomiędzy jajecznicą a owsianką.        


                   W dzisiejszych czasach od poety, czy jakiejkolwiek innej postaci ściśle związanej z literaturą, wymaga się zgrabnego poruszania się w temacie oraz na wielu innych płaszczyznach, by choć w pewnym stopniu przyćmić blask swoich poprzedników. Są też tacy, którzy pracując na swój artystyczny dorobek, po drodze spotykają swoich mistrzów. A w dodatku nie ograniczają się, udzielając w różnorakich dziedzinach, jakimi są podmioty związane ze sztuką (malarstwo, tłumaczenia).
                Takich ludzi jak Jacek Dehnel cenimy oraz nagradzamy. Niełatwo być tak otwartym na nowe horyzonty, nie gubiąc tym samym swojej indywidualności. Pan Jacek jest człowiekiem specyficznym o własnych poglądach, które nierzadko bywają dość trudne w odbiorze dla przeciętnego odbiorcy. Prawdopodobnie ze względu na wybór wierszy mało znanych, wręcz zapomnianych lub w ogóle nieodkrytych.
                Sam Jego wygląd zewnętrzny odzwierciedla, jego stan umysłu i osobowość. Ma w sobie wrodzoną ekspresję, którą przekłada na prace swojego autorstwa.
                Jacek Dehnel ukończył V Liceum Ogólnokształcące imienia Stefana Żeromskiego w Gdańsku Oliwie. Ciekawe, czy patron owego liceum ma coś wspólnego z wyborem zajęcia i formy zarobku? Jest Laureatem licznych konkursów poetyckich (Nagroda Kościelskich, Paszport Polityki, Śląski Wawrzyn Literacki). Jest autorem wielu książek poetyckich, powieści i opowiadań. Swoją twórczość publikował m. in. w „Przeglądzie Powszechnym” i „Akcencie”. Niegdyś był prowadzącym program „ŁOSssKOT”. Teraz, Jacek Dehnel zasiada w Radzie Programowej Galerii Zachęta oraz jest felietonistą WP i Polityki. 
                Suche fakty jak i subiektywna opinia kogoś tam nie może się równać z własnymi poglądami na temat danego człowieka, dlatego według nas każdy powinien ocenić Jacka Dehnela sam, podstawiając jego postać pod swoje magiczne wzory i porównując do własnych ideałów. 
Patrycja Kowalczyk i Natalia Ostropolska

niedziela, 3 marca 2013

GŁOSUJCIE!!!

KOCHANI!
Projekt nasz szkolny, zwany Restauracją Noblistów, bierze udział w konkursie na najlepszy blog w projekcie. Dlatego wzywam Was, DOBRE DUSZE, GŁOSUJCIE NA NAS!

Wyślijcie sms na nr 71160 o treści bl.LO.07

Więcej szczegółów na stronie http://portliteracki.pl/festiwal/konkurs/nagroda-publicznosci-blog-z-poezja-2013/

LICZYMY NA WAS!!!

Szybkie pączki i artystyczne faworki


BOGUSŁAW KIERC  to... miły poeta. Urodził się w Białej (obecne Bielsku-Białej) jeszcze w czasie wojny. Zawsze chciał związać swoje życie z pisaniem i graniem na scenie. Oba marzenia z sukcesem spełnił.
                
Spotkanie z panem Bogusławem w trakcie Pogotowia przebiegało w bardzo miłej atmosferze, jako że poeta jest niesamowicie pogodną i otwartą osobą. Na wszystkie pytania odpowiadał długo i wyczerpująco. Zawsze przy tym stał i i dość mocno gestykulował. Zdejmował wtedy okulary i niechętnie posługiwał się mikrofonem – mówił, że są to „pośredniki” i stoją między nim a słuchaczami.
                
Pan Bogusław wyciska z życia ile się da i to jest w tym człowieku fascynujące. Uważa siebie za osobę niedojrzałą i argumentuje to swoimi różnymi fascynacjami, np. morzem, które kształtuje, odbija niebo, zmienia się oraz najważniejsze – przychodzi i ucieka. Wiersze pisze najczęściej w biegu np. będąc w pociągu na odwrocie biletu kolejowego, lub właśnie w głębokim skupieniu – jak wtedy, gdy "gapił się na campingu długo w zwykłe sreberko". Jego niedojrzałość jest niesamowita, na pewno nie przejawia się jako negatywna cecha.
                
Będąc na emeryturze pan Bogusław myślami jest już w spokojnym domu, jednak scena jest jego życiem i choć wycofuje się z pracy aktora, to jego duch nie pozwala mu całkowicie odejść i cieszy się z możliwości występowania na scenie. 

Miejmy nadzieję na jeszcze długie lata z tym wspaniałym człowiekiem!

Rafał Regulski











środa, 30 stycznia 2013

Słonina w sreberku


           
            „Manatki” Bogusława Kierca są książką, o której trudno mi mówić. Trudność ta ma kilka przyczyn, ale najważniejszą chyba jest wewnętrzny rozdźwięk między tym, co rozumiem z tej książki, a tym, jakie wrażenie wyniosłam o niej ze spotkań z autorem; są to wrażenia absolutnie odmienne - jak gdyby mowa była o dwóch różnych książkach; mało tego – jak gdyby wręcz była to twórczość innych autorów!
            Moje pierwsze wrażenie wywodzi się z lektury „Manatków” w domowym zaciszu – i tu miałam wrażenie, że przynajmniej pierwszą warstwę znaczeniową tego tomiku rozumiem, a może nawet coś więcej (choć na ogół jestem zbyt zniechęcona do wszelkich form współczesnej sztuki, by chociaż podejmować próby doszukania się w niej kolejnych znaczeń – i to już o czymś świadczy).
            Zgodnie z tym mogę powiedzieć o pewnych wzorach, jakich udało mi się dopatrzyć. Na pewno autor ma tendencję do tworzenia wierszy długich – i tym bardziej zaskakuje tu regularność w budowie, zwłaszcza regularność rymów. Podczas lektury odnosiłam też często wrażenie, że całe kilkustronicowe wiersze są jednym zdaniem – a na pewno są bliskie zdaniom sienkiewiczowskim.
            Inną właściwością jest tematyka – autor pokazuje nam pewne obrazki z życia, pozornie nieistotne. Po kolejnych i kolejnych wierszach jednak zaczynają się przebijać pewne wracające jak bumerang motywy. Widzimy wiele wizji małego chłopca, różne obrazy miłości, sceny z codziennego życia, relację człowieka z samym sobą...
            Czy te wspomnienia autora są właśnie tytułowymi manatkami – tym, co powinniśmy zabrać ze sobą w swoją podróż? Czy to, o czym są wiersze można wobec tego uznać za najbardziej wartościowe w życiu, za to, o czym nigdy nie powinniśmy zapominać? Tego już powiedzieć nie potrafię.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Pierogi z błotem na rowerze


           
Tomik Filipa Wyszyńskiego „Skaleczenie chłopca” to inny rodzaj poezji niż ta, którą mieliśmy okazję dotychczas poznawać w ramach projektu.
            Autor prezentuje nam wiersze przemawiające do czytelników obrazem – a obrazy te, zarówno w obrębie pojedynczych utworów, jak i całego tomiku, układają się w historie, opowieści, których czujemy zapach i smak.
            Poeta opowiada nam historię – czy raczej wiele historii z życia chłopca, stopniowo przeradzającego się w młodego mężczyznę. Pokazuje czytelnikom różne chwile, obrazy – takie, które niosą ze sobą radość, i takie, które bolą, „kaleczą” duszę chłopca. Mówi o tym, co wydaje się najważniejsze, a zarazem najbardziej tajemnicze, niepoznane w losie ludzkim – o miłości, śmierci, indywidualnym doświadczaniu świata wokół każdego z nas.
            Utwory są przystępne zarówno stylistycznie, jak i tematycznie. Nie ma tu zjawiska tak częstego wśród współczesnej poezji – twórczości w zamkniętej grupie osób, od poetów dla poetów, która dla innych pozostaje niezrozumiała. Styl jest jasny, klarowny, a metafory mocno urozmaicają dość surową budowę i tworzą wyjątkowy nastrój zagadkowości i tęsknoty za przeszłością, czasami i ludźmi, którzy już nie wrócą.
            Choć zwykłam preferować mocno klasyczny, żeby nie powiedzieć – przestarzały typ poezji, swoją emocjonalnością i przystępnością ten tomik wyjątkowo silnie do mnie trafił.

Anna Raczyńska

niedziela, 13 stycznia 2013

Kutia


Co czytaliśmy pod choinką?

Święta niestety minęły, ale styczeń to zdecydowanie pora czytelnicza. Pod choinką leżeliśmy z naszymi ulubionymi książkami.


Emily Bronte "Wichrowe wzgórza" (poleca Sonia Gwizdek)
7 lat temu powiedziałabym „Harry Potter”,  4 lata temu „Wiedźmin”, a teraz mówię „Wichrowe Wzgórza”, bez wątpienia. Sama dostałam tę książkę pod choinkę, więc mam do niej szczególny sentyment. Jednak chciałam ją polecić z kilku innych powodów, które idealnie wpasowują się w ideologię świątecznych refleksji. Historia opisuję nieszczęśliwą miłość, która kończy się w ten sposób ze względu na upór i dumę obojga bohaterów. Nie potrafili przyznać się do błędu, a właściwie błędów, gdyż popełnili ich bardzo wiele. Nauczyłam się też, że trzeba mówić o swoich uczuciach, nim będzie za późno; nie można zapominać o tym, co jest najważniejsze i należy kierować się nie tylko rozumem, ale też sercem.
Jest więc to idealna książka na zimowe wieczory, która nie jest kolejną lekką lekturą.

Terry Goodkind "Miecz prawdy" (poleca Rafał Regulski)
·     Książka zawsze kojarzyła mi się z dobrym prezentem gwiazdkowym. Czytałem "Pierwsze Prawo Magii", książkę rozpoczynającą 12-tomową serię Miecz Prawdy, autorstwa Terry'ego Goodkinda. Myślę, że to dzieło może zainteresować każdego, niezależnie od wieku czy fascynacji literaturą fantasy lub całkowitym jej brakiem. Miecz Prawdy potrafi zmienić człowieka, wychować go i przeprowadzić przez życie, a jeśli ktoś na niego nie spojrzy w ten sposób, na pewno przynajmniej spędzi miło czas przy tak długiej lekturze.

Maggie Steifvater "Wyścig śmierci" (poleca Patrycja Kowalczyk)
·     Może i młodzieżowa z typowo tandetnym i oczywistym wątkiem miłosnym, ale ten się gdzieś gubi wśród innych i przyjemnie urozmaica właściwą historię, może i język jest prosty. Przyjemne, mityczne bestie i tona dobrze wykreowanych ludzi, bohaterów, bez jakiś dziwnych ideałów i użalania się nad sobą, z dosyć nieprzewidywalnym (ze względu na swoiste komplikacje pod koniec) zakończeniemktóre nie do końca jest zakończeniem, bo jest drugie dno wszystkiego...

Robert Maciąg "Tysiąc szklanek herbaty" (poleca Ania "Buba" Olszewska)
Książka tak zwana 'podróżnicza'. Jedna z najlepszych pozycji, jakie kiedykolwiek przeczytałam, a były ich tysiące. Zdecydowanie najoryginalniejsza. Subiektywna i zarazem szczera w swym przekazie, bo większość informacji autor uwiarygadnia, dołączając fotografie. Są takie naturalne - jak w autentycznym reportażu. Przedstawiają ludzi podczas wykonywania codziennych czynności, są niepozowane, nieprzerabiane w photoshopie - dokładne przeciwieństwo zdjęć, z jakimi mamy dzisiaj głównie do czynienia. Autor wydobył piękno, na pozór głęboko ukryte, właśnie z tych zwyczajnych zajęć, jakimi są np. robienie zakupów na bazarze czy beztroskie popijanie czaju przed domem. Mnie osobiście bardzo spodobało się też pokazanie Azji od nieznanej dotąd strony. W mediach słyszymy o biedzie, korporacjach, terrorystach... Ale nic o gościnności, otwartości czy wszechobecnym czaju, który stanowi ważny element tamtejszej kultury. Ta książka, przepełniona ciekawostkami i zabawnymi dla Europejczyka sytuacjami, nie tylko uczy i bawi, ale także inspiruje. Po jej przeczytaniu kraje Jedwabnego Szlaku objęły prowadzenie na mojej liście 'must visit'.