niedziela, 2 grudnia 2012

Przystawka z melancholijnej pietruszki i straszliwego końca świata




O "Melancholii" Larsa von Triera słów kilka

Lars von Trier to duński reżyser,który wywarł ogromny wpływ na kino skandynawskie lat 90-tych filmami takimi jak "Europa" czy "Przełamując fale". W ubiegłym roku mieliśmy okazję poznać "Melancholię",kolejną odsłonę jego reżyserskich umiejętności, pełną licznych metafor opowieść o strachu, samotności, obsesjach człowieka w obliczu śmierci. "To będzie piękny koniec świata" - taki napis widniał na plakacie, inspirowanym obrazem z 1852 roku pt. "Ofelia" Johna Everetta Millaisa.
Już na samym początku reżyser zapowiada charakter tytułowej melancholii. Są to wizje różnych, niepowiązanych ze sobą ujęć, takich jak obrazy klasyków, bohaterowie w surrealistycznych scenach, aż wreszcie przebłyski zbliżającego się końca świata. Następnie rozpoczyna się właściwa, główna narracja.
Bohaterkami filmu są dwie młode kobiety - Justin (Kirsten Dunst) oraz Claire (w tej roli Charlotte Gainsbourg, znana m.in z "Antychrysta").
"Melancholia" składa się z dwóch części. Pierwsza z nich zatytułowana "Justin" rozgrywa się podczas wesela jednej z sióstr. Lars von Trier ukazuje w tej części filmu dramat psychologiczny. Oglądamy konflikty rodzinne, toksyczne relacje zawodowe, chaos. Ostatecznie cała ceremonia nabiera coraz tragiczniejszego nastroju i początkowa, pozorna radość oraz entuzjazm bohaterów całkowicie znikają, a przyjęcie kończy się klęską. W tej części filmu nie ma jeszcze elementów fantastycznych. W drugiej zaś zaczynają się one przeplatać wraz z melancholijnym stanem Justin po weselu. Rozdział drugi to przede wszystkim kreowanie postaci drugiej siostry-Claire, zagłębianie się w jej psychikę, kontakty z rodziną. Tutaj też narasta problem,jaki stanowi planeta Melancholia, jedynie wspomniana wcześniej. Okazuję się być niebezpieczna dla Ziemi , zaczyna wzbudzać lęk i niewyobrażalną panikę. Koniec świata nieuchronnie się zbliża.
Fenomenem "Melancholii" okazuje się być doskonała gra aktorska. To przede wszystkim popis warsztatu Kirsten Dunst - już od samego początku w sekwencji poetyckich ujęć, w których widać ekspresję i niebanalność gry. Zarówno udawana radość na weselu jak i depresja w drugiej części filmu pozwalają zagłębiać się i przenieść w wykreowaną wizję von Triera. Ponadto koniec świata w ujęciu duńskiego reżysera zupełnie różni się od katastrof, jakie dały nam wcześniejsze dzieła innych twórców. Głównym tematem filmu nie jest bowiem paradoksalnie koniec egzystencji na Ziemi, a studium psychologiczne sióstr: Justin i Claire, zderzenie dwóch skrajnych postaw, obrazujących zależność pomiędzy lękiem przed życiem i lękiem przed śmiercią. Widz nie zastanawia się zatem nad zakończeniem, gdyż jest ono już początkowo określone przez von Triera, skupia się natomiast na obserwacji danej chwili, walorach artystycznych "Melancholii", a także ukazaniu najbardziej ukrytych ludzkich słabości i obsesji w obliczu śmierci.
Dla mnie dzieło duńskiego reżysera to przede wszystkim poetycki i subtelny jak na Triera obraz ponurych stanów psychiki człowieka, jego udręk i problemów egzystencjalnych. Być może był to pewien rodzaj autoterapii artysty, który przyznawał, że zmaga się z depresją. "Melancholia" to dość przygnębiająca wizja kondycji ludzkiej , której towarzyszą piękne zdjęcia i muzyka, a która możliwa jest do zrozumienia dzięki znakomitemu kunsztowi gry aktorskiej. Niewątpliwie Lars von Trier wciąż rozwija się jako twórca, z czego się cieszę i ze zniecierpliwieniem czekam na jego kolejne dzieło, które ma ukazać się na ekranach filmowych w przyszłym roku.
Agata Dynda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz